Gdy ktoś nas próbuje wyręczać w opiece nad sobą samymi, znajduje się już na nie swoim terytorium. W jakiejś intymnej przestrzeni, na której nie powinno się być bez pukania.
Przekazując darowiznę, pomagasz Aletei kontynuować jej misję. Dzięki Tobie możemy wspólnie budować przyszłość tego wyjątkowego projektu.
Moją uwagę na nadopiekuńczość w relacjach zwrócił ks. Krzysztof Grzywocz, z którym chadzam tego lata na wędrówki na Aletei. Gdy pisał o poczuciu własnej wartości, wychwycił takie sytuacje, gdy opiekowanie się innymi staje się substytutem własnej tożsamości. Po to, by dowieść, „jak bardzo jestem innym potrzebny”. To taki pomysł na budowanie relacji, że zaopiekowana może być tylko jedna strona. I takie rozumienie swojej roli, że im bardziej kogoś uszczęśliwię, tym większa szansa na poczucie się kimś ważnym i dobrym.
Co jest czyje
Nadopiekuńczość rodzi się z pomieszania, co jest czyje. Gdzie ja się zaczynam i gdzie kończę. Wiąże się z jakąś stratą własnego „ja” – w czasie, gdy mógłbym zastanawiać się, czego potrzebuję do spełnionego życia, próbuję nieustannie napełniać kubeczki innych. I to niezależnie od tego, czy tego chcą, czy nie. To mi jest zimno, ale dbam o czapkę na głowie drugiego. Myślę szczegółowo o wszystkim: ulubionym deserze, ukochanym kolorze, marzeniu życia. Nie mojego.
Mam kolegę, którego przerażają ludzie z detaliczną pamięcią – do dat, pogody, przebiegu zdarzeń i słów, jakie padły. Żartuje, że gdy kiedyś ktoś taki umieści we wspólnym wspomnieniu jakieś kompromitujące fakty, to nie będzie miał szansy się obronić, bo wiele zapomina.
Podobnie może być z postawą nadmiernej opiekuńczości – może ona innych przerażać, wprawiać w zakłopotanie i budzić opór. Możemy mieć poczucie, że ktoś, kto tak bardzo w nas się wczuł, że przeniknął nas na wylot, wszystko przewidział i o wszystkim pomyślał, naruszył nasze granice. I wolelibyśmy, żeby zanim sprezentuje nam skarpetki (bo widział, że chadzamy w dziurawych), najpierw zapytał. „Potrzebujesz skarpetek? Widziałam fajne na mieście”. Bo może być tak, że lubimy chodzić w dziurawych. Ale może być też tak, że jakiś obszar naszych potrzeb i deficytów chcemy zachować do własnego zaopiekowania. I gdy ktoś nas próbuje wyręczać w opiece nad sobą samymi, znajduje się już na nie swoim terytorium. W jakiejś intymnej przestrzeni, na której nie powinno się być bez pukania.
Połamane poczucie wartości
Nadopiekuńczy rodzice, którzy wiedzą za dzieci, czy są one głodne, czy im zimno i jaką powinny skończyć szkołę – nie wiedzą na ogół o tym, iż dla dzieci to informacja, że same nie potrafią sobie poradzić i decydować we własnej sprawie. Że tylko z pomocą rodziców są w stanie podejmować codzienne wyzwania i rozwiązywać nieporozumienia. Bo zanim zdążą poprosić o pomoc, rodzic już jest w akcji. On jest silny i mądry, dziecko słabe i kruche, i pozbawione wiedzy, czego samo pragnie.
Ks. Grzywocz ogromnie ciekawie pokazuje, że nadopiekuńczość rodzi się w sercu człowieka, który ma bardzo połamane poczucie własnej wartości. Przychodzi mi na myśl, że to tak, jakby wymyślać wtedy siebie w jakiejś super-idealnej wersji, która mogłaby dla innych być do przyjęcia. Ktoś super-miły, super-przewidujący i cudownie troszczący się o innych wydaje się przecież bardzo przydatny. Tylko że na tak zwany „koniec dnia” okazuje się, że ludzie wierzą, że w tych super-gestach chodzi właśnie o nich. O ich super-komfort i dobrostan. Nikt nie jest w stanie się domyślić, że nadopiekuńczej osobie chodziło o znalezienie jakiegoś usprawiedliwienia i powodu, by ktoś był z nią w relacji.
Więzi za darmo
By puścić swoją nadopiekuńczość, warto zacząć ją dostrzegać i nazywać. Widzieć także swoje wyczerpanie sytuacjami, gdy po odegraniu swojej opiekuńczej roli wcale nie odczuwamy spełnienia, ale mamy pusty dzbanek energii, miłości i radości życia. Dobrze jest zaopiekować się także swoim smutkiem i swoim poczuciem bycia kimś niewystarczającym. Głodem relacji, które są autentyczne i karmiące. Potrzeba także szukać okoliczności i miejsc, gdzie sami możemy doświadczyć zaopiekowania. I zobaczyć, co się stanie, gdy w relacjach odpuścimy bycie aniołami, cudotwórcami i wiecznymi dawcami.
Ogromnie cenne okażą się dla nas więzi, które będą możliwe za darmo, bez spiny, bez zasługiwania. Gdzie dawanie i przyjmowanie będzie mogło współistnieć w równowadze. Gdzie będzie można powiedzieć „nie mam na nic ochoty”. „Smutno mi”. I usłyszeć: „To ok”.
Czytaj także:
5 kroków, by nie być nadopiekuńczym rodzicem
Czytaj także:
Mamo, tato – zaopiekuj się swoim zmęczeniem, by lepiej radzić sobie ze złością