Zakonnice ustawiono w szeregu. Chwilę przed pierwszą salwą wpadł niemiecki oficer. Ranny, w piżamie szpitalnej. „Wstrzymać egzekucję! Ich nie zabijać!”. Zaświadczył, że z oddaniem i poświęceniem pielęgnowały rannych niemieckich żołnierzy. Egzekucję wstrzymano.Czy walka o drugiego człowieka, bez względu na jego wyznanie, pochodzenie, stan zdrowia fizycznego i psychicznego oraz morale, może być nazwana heroizmem? Z pewnością, ale dla benedyktynek samarytanek to po prostu powołanie. W sposób szczególny pokazał to czas okupacji i powstania warszawskiego…
Siostry zajmowały się tymi, o których nikt się nie troszczył. Opiekowały się niepełnosprawnymi, chorymi umysłowo czy poniżonymi i wykluczonymi kobietami cierpiącymi na choroby weneryczne, co na owe czasy było czymś wyjątkowym. Same, jeszcze przed wojną, żyły skrajnie ubogo. Za pracę nie otrzymywały wynagrodzenia – jedynie pielęgniarki z warszawskiego Szpitala św. Łazarza pobierały skromny ryczałt (…).
Powstanie Warszawskie. Dramat rozpoczął się 5 sierpnia
Jednym z miejsc, w którym benedyktynki realizują swoją misję, jest warszawski Szpital św. Łazarza. Placówka od 1941 r. mieści się na skrzyżowaniu ul. Leszno 127 i Wolskiej 18. Ma kilka oddziałów, a samarytanki pomagają chorym wenerycznie na oddziale „wyklętym”, na którym świeckie pielęgniarki często brzydzą się pracować.
Latem 1944 r. na terenie szpitala przebywa wiele samarytanek (…). Mimo że mogły zrezygnować i skryć się w murach klasztoru, zostały przy chorych. Niemal od pierwszych godzin powstania do szpitala wolskiego przyjmowano rannych powstańców i ludność cywilną, ale też przynoszonych przez sanitariuszy rannych Niemców. Siostry opiekowały się wszystkimi z takim samym oddaniem i zaangażowaniem (…).
Dramat rozpoczął się w czarną sobotę, 5 sierpnia. Niemcy pacyfikowali Wolę – szli szturmem i niszczyli wszystko, co spotkali na swojej drodze. W tym czasie w placówce przebywało około tysiąca pięciuset osób: trzystu chorych, trzystu dopiero przyjętych rannych cywilów, kilkadziesiąt pielęgniarek, lekarzy, salowych. W piwnicach kryło się też kilkuset mieszkańców Woli, którzy mieli nadzieję na ocalenie w szpitalu, bo przecież prawo wojenne zabraniało mordowania chorych i pacyfikowania i szpitali…
Czytaj także:
„Na ręku trzymała roczne dziecko. Z tym dzieckiem została rozstrzelana…” Rzeź Woli
Zakonnice pielęgnowały też rannych niemieckich żołnierzy
Słabo uzbrojona, rozproszona i nieliczna załoga powstańcza musiała się wycofać. Niemcy międzynarodowego prawa nie przestrzegają. Po południu wdzierają się do szpitalnego budynku A przy ul. Wolskiej. Salowa z Wielkopolski, która próbuje rozmawiać z nimi i pertraktować po niemiecku, ginie od kuli. Niemcy nie chcą negocjacji. Uszkadzają instalację gazową. Na szczęście komendantowi obrony przeciwlotniczej udaje się w porę odłączyć gaz. Inaczej wszyscy wylecieliby w powietrze. Napastnicy na chwilę odchodzą. Garstce Polaków udaje się uciec.
Niedługo potem nie ma już możliwości ucieczki wydostania się z budynku: Niemcy blokują Polakom drogę salwami z karabinu maszynowego. Ponownie wkracza gromada rozjuszonych żołnierzy, którzy grabią chorych i personel z cenniejszych przedmiotów. Potem pacjentów w stanie ciężkim mordują na szpitalnych łóżkach. Z jednego z pawilonów wyprowadzają tych, którzy mogą chodzić, zaganiają do szpitalnych piwnic i zabijają strzałem w tył głowy. Osoby wyprowadzone z pawilonu przy ul. Karolkowej zaganiają na przyszpitalny dziedziniec.
Na plac wygonili lekarzy i personel medyczny. Młodziutkie harcerki kroczyły w równym szeregu, śpiewając hymn narodowy. Na końcu szły zakonnice. „Do nich strzelali pojedynczo. Pozostałych ścięła seria z karabinu maszynowego. Ruszających się, półżywych – dobijali. Pod stosem krwawiących ciał leżała żywa harcerka. Udawała trupa i patrzyła na całą masakrę”.
Rozstrzelano wtedy łącznie siedem zakonnic. Ocalało jedenaście, ale jak dalej potoczyły się ich losy? Niemcy oderwali je od rannych i wypędzili na rozstrzelanie. Zostały ustawione w szeregu na wprost lufy karabinu maszynowego. I niemal w ostatnim momencie, na chwilę przed pierwszą salwą, wpadł na dziedziniec niemiecki oficer. Ranny, w piżamie szpitalnej.
– Wstrzymać egzekucję! Ich nie zabijać! – krzyczał do swoich…
Zaświadczył, że z oddaniem i poświęceniem, nie bacząc na narodowość, zakonnice pielęgnowały rannych niemieckich żołnierzy. Egzekucję wstrzymano. Oficer był pacjentem polskich sióstr, pielęgniarek i lekarzy. Ocalił życie benedyktynkom, a wraz z nimi lekarzom, sanitariuszom, kilku pacjentom Polakom. Łącznie czterdziestu pięciu osobom.
Czytaj także:
Siostry sakramentki z warszawskiej Starówki – zginęły podczas adoracji
Exodus warszawian i siostry ratowniczki
Po dwóch dniach straszliwych mordów na Woli w dzielnicy pojawił się dowódca oddziałów SS Erich von dem Bach-Zelewski. Wydał rozkaz: od tego czasu zabijano głównie mężczyzn, a kobiety i dzieci odsyłano do obozu w Pruszkowie. Uznał, że jest to najlepsze rozwiązanie, gdyż masowe mordy utrudniały pacyfikację powstania. Od Woli właśnie rozpoczął się dramatyczny exodus warszawian: głównym kierunkiem drogi przez mękę był najpierw Pruszków, a dokładnie: obóz przejściowy Dulag 121, skąd następnie wywożono ich do Oświęcimia, Ravensbrück i miejsc pracy przymusowej.
Przez obóz przeszło minimum pięćset tysięcy osób. Wygnanym z Warszawy, straumatyzowanym, zmęczonym do granic możliwości i głodnym ludziom pomoc nieśli pracownicy kuchni Rady Głównej Opiekuńczej, Czerwony Krzyż, w miarę możliwości okoliczni mieszkańcy i bardzo wiele sióstr zakonnych z kilku zgromadzeń. Wśród nich ważną rolę odegrały benedyktynki samarytanki. Paradoksalnie były zarówno więźniami obozu, jak i osobami pomagającymi zamkniętym w nim warszawianom.
Gdy nadchodziły kolejne transporty z Warszawy, samarytanki stały pod bramą i starały się przeprowadzić jak najwięcej osób z baraku piątego do innych, gdyż w nim przeprowadzano selekcję. Ratowały ich tym samym przed wywózką do obozów zagłady.
Samarytanki przygotowywały przemyślne kryjówki dla ratowanych: w beczkach, pod wagonami, w każdym możliwym zakamarku „upychały” ludzi, by następnie umożliwić im wmieszanie się w tłum i ucieczkę. W takim kombinowaniu wsławiła się szczególnie s. Wacława, która miała dobrą intuicję i pomysły, by tworzyć coraz to nowe skrytki. „Ryzyko było ogromne, bo Niemcy dokładnie sprawdzali opróżniony z ludzi barak. Jednego razu o mało nie przypłaciłam takiej pomocy wyjazdem do obozu koncentracyjnego” – wspominała s. Charitas Soczek, osadzona w obozie i pomagająca współwięźniom.
Czytaj także:
Szły na rozstrzelanie z modlitwą na ustach. Zakonnice – bohaterki z Woli
Dulag 121. Kto uratował Czesława Miłosza?
Przez pewien czas w Dulagu 121 przebywał też przyszły noblista Czesław Miłosz. Swoją tułaczkę, pobyt i ocalenie tak wspominał po latach w Rodzinnej Europie:
Wieczorem zjawiła się odsiecz. Majestatyczna zakonnica. Nakazała mi surowo, żebym pamiętał, że jestem jej siostrzeńcem. Spokojny władczy ton i płynność jej niemczyzny zmuszały żołnierzy do niechętnego szacunku. Jej rozmowa z oficerem trwała godzinę. Wreszcie ukazała się na progu: „Szybko, szybko”. Przekroczyliśmy bramę. Nie spotkałem jej ani przedtem, ani potem i nigdy nie dowiedziałem się jej nazwiska.
Jaka jest prawda i kto ocalił Miłosza, tego zapewne nigdy się nie dowiemy. Jedno jest pewne: siostry ratowały niezależnie od pochodzenia, narodowości i wyznania. Bo przecież, jak pisała później s. Charitas Eugenia Soczek:
W tak wielkiej biedzie, jaką stwarzała wojna, widziało się tylko potrzebującego i cierpiącego CZŁOWIEKA. Każdy był bratem, siostrą. W każdym cierpiał Chrystus!
*Fragment książki A. Puścikowskiej, „Siostry z powstania”, Znak 2020
**Tytuł, lead, śródtytuły i skróty pochodzą od redakcji Aleteia.pl
Czytaj także:
Zakonnice ’44. Oddawały serce, zdrowie i życie. Siostry w Powstaniu Warszawskim