“Co za wstyd!” – słyszałam od matki parę razy dziennie. Kilka dni później, to był wieczór, podsłuchałam, jak tłumaczyła babci, że „trzeba coś z tym zrobić”. „Z tym”, czyli z dzieckiem; „coś”, czyli usunąć [Małgosia płacze].
Katarzyna Szkarpetowska: Jak zareagowałaś na wieść o tym, że w wieku szesnastu lat zostaniesz mamą?
Małgosia: Gdy dowiedziałam się, że jestem w ciąży, popłakałam się. Nie były to jednak łzy radości, wzruszenia. Płakałam ze strachu. W tym pierwszym momencie nie pomyślałam o dziecku, o sobie, o tym, czy dam radę. Pierwsza myśl, która pojawiła się w mojej głowie, to: „Co ja powiem w domu? Jak zareaguje mama?”.
Mama? Przecież dziecko, które nosiłaś pod sercem, miało ojca.
Byłam przekonana, że Piotrek, mój ówczesny chłopak [chodziliśmy do tej samej szkoły i klasy], przyjmie tę wiadomość spokojnie, a reakcji mamy bardzo się obawiałam. Przeczuwałam, że zrobi awanturę, że będzie krzyczała i ja tego psychicznie nie udźwignę.
Twoje przeczucia sprawdziły się?
Jeśli chodzi o mamę – to tak. Wyzwała mnie od najgorszych. Krzyczała, że to ogromny wstyd, że zhańbiłam nazwisko, że „co ludzie powiedzą?”. Nie było dla niej ważne, jak ja się czuję. Że tak bardzo się boję, martwiła się tylko o to, że znajomi będą plotkować i wytykać nas palcami.
Tata był przy tej rozmowie?
Rodzice są po rozwodzie. Ojciec wyprowadził się z domu, a konkretnie – odszedł do innej kobiety – gdy miałam dziesięć lat. Nie interesował się ani mną, ani moim młodszym bratem, nawet alimentów nie płacił. Do dziś nie mam z nim kontaktu. Przy tamtej rozmowie była babcia, ale przez cały czas milczała. Dziś, z perspektywy czasu, myślę, że może nawet było jej mnie szkoda, ale nie miała odwagi sprzeciwić się mamie.
Jak wiadomość o dziecku przyjął twój chłopak? Mogłaś liczyć na jego wsparcie?
Myślałam, że mnie kocha, tak często to powtarzał, ale sytuacja, w której się znalazłam, pokazała, że jednak nie. W sumie to tak jak ja, był dzieckiem, które za chwilę miało zostać rodzicem… No ale czy to go usprawiedliwia? Czy usprawiedliwia to, jak się zachował?
A jak się zachował?
Odwrócił się ode mnie. Powiedział, że to mój problem. Że on jest młody, nic jeszcze nie przeżył, a ja zmarnowałam mu życie. Całą winę przerzucił na mnie.
Czy miałaś wtedy obok siebie kogoś, kto jednak okazał ci wsparcie? Kogoś, na kim mogłaś się w tej sytuacji oprzeć?
Niestety nie. Zresztą to, że jestem w ciąży, było tajemnicą, którą z nikim miałam się nie dzielić. „Jak się ludzie dowiedzą, wezmą nas na języki. Co za wstyd!”, słyszałam od matki parę razy dziennie. Kilka dni później, to był wieczór, podsłuchałam, jak tłumaczyła babci, że „trzeba coś z tym zrobić”. „Z tym”, czyli z dzieckiem; „coś”, czyli usunąć [Małgosia płacze].
Następnego dnia, w rozmowie ze mną, mama powtórzyła to, co powiedziała do babci: „Trzeba coś z tym zrobić”. Stwierdziła: „Tak będzie lepiej. Potem zdasz maturę, pójdziesz na studia, o wszystkim zapomnisz”. Pod płaszczem troski o mnie zadecydowała za mnie. Znalazła lekarza, który wykonał zabieg. Byłam wtedy zbyt młoda, by stanąć po swojej stronie.
Jak czułaś się po stracie dziecka?
Fizycznie doszłam do siebie w miarę szybko, natomiast zupełnie nie radziłam sobie psychicznie. W domu nikt nie mówił o tym, co się stało, chociaż atmosfera była grobowa. To, o czym opowiadam, wydarzyło się w wakacje. Od września poszłam do innej szkoły, by nie mieć kontaktu z Piotrkiem. O zmianie szkoły też zadecydowała matka, ale uważam, że to akurat była dobra decyzja.
Kilka lat później, gdy byłaś na studiach, poznałaś siostrę zakonną, która zaopiekowała się tobą duchowo.
Bardzo bałam się, że Bóg ukarze mnie za to, co się stało. Duchowo miałam poczucie, że siedzę w jakimś ciemnym dole. Czułam się winna, mimo że to nie ja podjęłam decyzję o aborcji. Był nawet taki okres, kiedy bardzo obawiałam się własnej śmierci. Lęk przed tym, że umrę, był tak ogromny, że nie mogłam normalnie funkcjonować – nie mogłam jeść, spać, pojawiły się poważne problemy z oddychaniem. Byłam z tym u różnych lekarzy, nawet u psychologa, ale za każdym razem zatajałam fakt o tym, co się wydarzyło, więc nikt nie był w stanie mi pomóc. Co prawda lekarze przepisywali mi jakieś leki, ale one w zasadzie nie pomagały.
Na studiach, byłam wtedy na drugim roku, poznałam siostrę zakonną, z którą zaprzyjaźniłam się. Opowiedziałam jej moją historię, wyznałam skrywany przez lata sekret. Siostra Helena powiedziała, że nieprawdą jest, że Bóg miałby mnie karać. Tłumaczyła, że to, przez co przeszłam, porusza serce Boga i że moje cierpienie jest Jego cierpieniem. Za jej namową podjęłam się duchowej adopcji dziecka poczętego. Taka duchowa adopcja polega na modlitwie w intencji ocalenia życia dziecka, które jest zagrożone zabiciem w łonie matki, i trwa dziewięć miesięcy, czyli dokładnie tyle, ile kobieta nosi dzieciątko pod sercem.
To modlitwa, którą tak naprawdę może podjąć każdy, kto ma takie pragnienie, prawda?
Tak, z tym że w przypadku kobiet, które dokonały aborcji, zmagających się z syndromem postaborcyjnym, modlitwa ta jest po prostu duchowym lekarstwem. Bo kobieta, która ma za sobą aborcję, jest poraniona nie tylko psychicznie, emocjonalnie, ale również duchowo. To, że bałam się śmierci, wynikało z lęku przed karą Bożą. Z lęku przed spotkaniem z Bogiem, który – jak sądziłam – będzie mnie rozliczał.
Często wracasz myślami do wydarzeń sprzed lat?
Będę z tym żyła do końca moich dni. Za każdym razem, gdy patrzę na Gabrysię [córka Małgosi], myślę o tamtym dziecku. Zastanawiam się, jaki miałoby kolor oczu, jakie cechy charakteru, czy tak jak ja miałoby kręcone włosy, czy to byłby chłopiec, czy dziewczynka… bo nie znałam płci. To są myśli, od których nie sposób uciec.
Twoja mama i babcia już nie żyją. Wybaczyłaś im, zwłaszcza mamie?
Do babci nie mam aż takiego żalu. Ona tak naprawdę nie miała nic do powiedzenia. Matce nie wybaczyłam. Nie wiem, może kiedyś… Przed śmiercią powiedziała, że mnie przeprasza. Gdy zapytałam, dlaczego to zrobiła, odpowiedziała: „Chciałam dobrze”. Nie wytrzymałam i odparłam, że dobrymi chęciami piekło jest wybrukowane.
Co z Piotrem? Macie ze sobą kontakt?
Nie, mieszka w innym mieście. Ma żonę, dzieci, słyszałam, że jest właścicielem jakiejś dużej firmy. Dziecko, którego nie urodziłam – jego dziecko – nie zmarnowało mu życia…
Wierzysz, że twoje nienarodzone dziecko wybaczyło ci?
Zapytałam o to kiedyś spowiednika – czy mogę mieć taką nadzieję? Powiedział, że nie tylko mi wybaczyło, ale też, że modli się za mnie przed Bogiem. Że wyprasza dla mnie miłosierdzie. Może ten poczciwy ksiądz, który siedział wtedy w konfesjonale, widząc moje cierpienie, chciał po prostu powiedzieć coś, co mnie pocieszy? A może naprawdę jest tak, jak powiedział? Często myślę o tym, jak będzie wyglądało nasze spotkanie – moje i tego dziecka, które przez kilka tygodni nosiłam pod sercem, a któremu nie dane było się narodzić. Bo jeśli naprawdę istnieje życie po śmierci, to kiedyś przecież się spotkamy.
Czytaj także:
Telefon zaufania dla kobiet w niechcianej ciąży. Konkretna odpowiedź na „domową aborcję”
Czytaj także:
Żadna kobieta nie chce tak naprawdę poddawać się aborcji. Rozmowa z bohaterem filmu „Nieplanowane”