Dojechała pociągiem z Warszawy do Lhasy, stolicy Tybetu. Można było samolotem, w kilkanaście godzin, ale dla niej to jak cesarskie cięcie. A Maja Wolny chciała się delektować podróżą, kontemplować. Wszystko zaczęło się od fascynacji Koleją Transsyberyjską, którą Maja Wolny podróżowała kilkakrotnie. Kiedy okazało się, że pociągiem może dojechać z Warszawy do Tybetu nie zastanawiała się długo. Nam opowiada o tej niezwykłej podróży, towarzyszących jej doświadczeniach i jej owocach – m.in. książce „Pociąg do Tybetu”.
Marta Brzezińska-Waleszczyk: Z Azji wróciła pani tuż przed wybuchem epidemii koronawirusa. Kiedy o tym przeczytałam, miałam gęsią skórkę.
Maja Wolny: Mam poczucie, że zdążyłam w ostatniej chwili. Kiedy dochodziły do mnie pierwsze informacje o wirusie, nikt jeszcze – poza chińskimi służbami specjalnymi – nie miał pojęcia, jaki to będzie problem. Podróżowałam w zatłoczonych pociągach, bez dostępu do bieżącej wody – z dzisiejszej pandemicznej perspektywy była to wyprawa bardzo ryzykowna. W obecnych warunkach, przynajmniej w ciągu najbliższych kilku miesięcy, jest ona nie do powtórzenia.
Tym większa satysfakcja?
Tak, to była podróż życia. I cenna lekcja, by ważnych spraw i marzeń nie odkładać na jutro. Nigdy nie wiemy, czy nie będzie za późno.
Maja Wolny: Zamarzyła mi się podróż na Dach Świata
Skąd pomysł, by ruszyć w tamtym kierunku? Pociąga panią historia, egzotyka, dzikość?
Do pewnego momentu w życiu ciekawił mnie głównie Zachód, ale od pięciu lat podróżuję na Wschód. Zaczęło się od fascynacji Syberią i Koleją Transsyberyjską. Wiele lat mieszkałam w Belgii – to nizinny kraj, gdzie ma się poczucie, że wszystko jest uporządkowane, a natura podlega człowiekowi. Im dalej na wschód, tym bardziej ta świadomość wydaje się złudna. W 2018 r. napisałam powieść „Powrót z Północy”, w której opowiadam o budowie Kolei Transsyberyjskiej. Odkryłam, że pociągiem można pojechać jeszcze dalej, aż do stolicy Tybetu. Taka podróż wydaje się niemożliwa, tymczasem połączenie kolejowe z Warszawy do Lhasy, choć oczywiście z przesiadkami, istnieje ponad 10 lat. Zamarzyła mi się podróż na Dach Świata.
Do Tybetu można się dostać w kilkanaście godzin samolotem, , ale pani wsiada do pociągu.
Po syberyjskich doświadczeniach wiedziałam, co taka podróż oznacza i pokochałam to! Nie jest to przygoda dla każdego. Długo przebywa się z samym sobą, a jednocześnie wciąż w towarzystwie obcych. W pustelniczej celi (na wielu odcinkach trasy przedziały są pustawe), gdzie możliwe jest skupienie, samotność, ale prędkość nie uniemożliwia smakowania tego, co się widzi. Podróż samolotem jest jak poród przez cesarskie cięcie. Po kilku godzinach wysiada się na drugim końcu świata. W pociągu możliwa jest kontemplacja, przystosowanie ciała i umysłu do nowego. Uczymy się ludzi, krajobrazów, potrafimy zrozumieć odległość, łagodnie wchodzimy w kolejne strefy czasowe. Pociąg uczy szacunku do ludzi, do Ziemi. Podróż koleją to najbardziej ekologiczny środek transportu – no może poza rowerem (śmiech).
Kiedy wszystko jest na wyciągnięcie ręki, każdy zakątek świata, jeśli tylko ma się pieniądze, taka podróż przypomina o wielkości świata i maleńkości człowieka?
Zdecydowanie tak. Można uświadomić sobie ludzką kruchość. Odnaleźć poczucie ładu i harmonii. Kiedy rozejrzałam się po moim przedziale, zobaczyłam Mongołów, Chińczyków, Buriatów, Rosjan, Amerykanów… Wszystkich czekała mozolna droga. To przypominało, że ziemia jest jedna, jedziemy na tym samym wózku – czy raczej w tym samym wagonie.
Czytaj także:
Ewa Dzieduszycka – wyruszyła na Wschód, by odnaleźć coś niezwykłego…
O samotności i trudach podróży
Jak radziła sobie pani z trudami podróży, niewygodą, tęsknotą? To jedyny przypadek, w którym cel uświęca środki?
Uwielbiam podróżować, kiedy za długo jestem w jednym miejscu, to tęsknię za wyjazdem. Będąc w drodze, odczuwam tęsknotę za moimi bliskimi. Miewam momenty słabości, zwłaszcza w konfrontacji z różnymi przeciwnościami i niewygodami, kiedy myślę sobie, co ja tu do diabła robię, mogłabym teraz spokojnie siedzieć w domu, w ogrodzie, pić herbatę, a nie stać w deszczu, z obolałymi plecami, czekając aż otworzą dworcową poczekalnię… Na takie chwile dobrze jest mieć coś na pocieszenie – audiobooka czy pachnącą lawendą chusteczkę. Polecam też zatyczki do uszu, melatoninę i opaskę na oczy. To mój żelazny zestaw, nawet w trudnych warunkach pozwala na izolację i odpoczynek. Poza tym warto wziąć woreczki do kompresji ubrań. Podróże nauczyły mnie, żeby zabierać ze sobą tylko mały bagaż, żadnych walizek i toreb. Być takim wędrowcem-ślimakiem, który niesie swój domek na plecach. To daje komfort bycia wszędzie u siebie.
Wyjątkowość pani projektu polegała też podróży w samotności. Z jednej strony potrzeba nam dziś takiego wyłączenia, odcięcia od wszystkiego, a z drugiej chyba nigdy w historii ludzkości nie byliśmy tak osamotnieni.
Wszyscy jesteśmy przebodźcowani, zalewają nas informacje, opinie, fakty, fake newsy. Jesteśmy od tego informacyjnego potoku uzależnieni, choć zwykle nie zdajemy sobie z tego sprawy. Z drugiej strony postęp technologiczny zmienił kontakty międzyludzkie. Mamy poczucie, że wiemy, co u znajomych, a mamy mniej czasu, by z nimi po prostu pobyć. Boimy się wyłączyć komórki i stracić kontakt z resztą wirtualnego świata. Moja podróż przyniosła mi cudowną ulgę – nie musiałam decydować o wyłączeniu internetu. Po prostu nie było zasięgu. Zwykle myślimy, że świat się bez nas zawali, że rodzina czy firma sobie nie poradzi. Podróż pokazuje, że tak nie jest. I jest to kojące. Samotność pozwala na dowiedzenie się wielu ważnych rzeczy o sobie samym. Za czym tęsknię najbardziej, a za czym w ogóle nie? Odpowiedź na to pytanie może być wielkim zaskoczeniem. W takiej samotnej podróży doceniamy czas, fakt jak wiele go w sumie mamy. Na co dzień skarżymy się, że tak szybko nam umyka, podczas gdy samotność, zwłaszcza na tak rozległej przestrzeni, pokazuje, że doba jest wystarczająco długa. W podróży towarzyszyło mi poczucie lekkości, w pociągu, mimo niewygód, udało mi się napisać znaczną część książki.
Samotność wiąże się z ryzykiem, zwłaszcza jak się jest samą kobietą na końcu świata. Miała pani wiele obaw?
Obawiałam się przede wszystkim problemów ze zdrowiem. Nie mam zbyt dobrej kondycji. Łatwo się przeziębiam, zawsze muszę uważać na to, co jem. Podczas jazdy koleją tybetańską doskwierała mi też choroba wysokościowa – każdy przechodzi ją inaczej. Jedni prawie niezauważalnie, a ja w pociągu Kolei Tybetańskiej straciłam przytomność, walczyłam o każdy oddech. Potem, w Lhasie było lepiej, ale w bazie pod Mount Everestem (ponad 5 tys. m n.p.m.) powietrze jest tak rozrzedzone, że nie ma czym oddychać. Nie mogłam zmrużyć oka, serce waliło mi jak oszalałe. Przewodnik uspokajał mnie mówiąc, że wszystko jest w mojej głowie, że trzeba po prostu spokojnie oddychać i pić dużo wody. Opanowałam atak paniki i podziwiałam niesamowity wschód słońca z najwyższą górą świata w tle. Przed daleką wyprawą każdy ma chyba jakieś obawy. Nie powinny one nam jednak przysłaniać celu.
Czytaj także:
7 pisarek i podróżniczek XX wieku, które powinniście znać
Z dalekiej podróży nikt nie wraca jako ta sama osoba
Nie była pani tak do końca sama, czuwała nad panią Alexandra David. Kim ona dla pani jest?
Tak, miałam duchową towarzyszkę podróży. To pierwsza cudzoziemka, która dotarła do Lhasy. Przez stulecia Tybet był zamknięty dla świata. Dziś nieco się otwiera, ale restrykcje pozostały. Alexandra przybyła tam w latach ’20 XX w., w przebraniu pielgrzymującej tybetańskiej wieśniaczki, z twarzą wysmarowaną dla niepoznaki sadzą i kakao. Opowieść o niej dodawała mi odwagi, miałam ze sobą jej książki, zwłaszcza „Podróż do Lhasy”, w której podróżniczka opisuje swoje zmagania: była napadnięta przez zbójców, głodowała, omal jej nie zdemaskowano i nie wtrącono do więzienia. Podczas drugiej podróży do Tybetu Alexandra miała prawie 70 lat! Jeśli jej się udało – pocieszałam się – to mnie również się powiedzie (śmiech).
Jak nie trudno zgadnąć, pewnie gros wspomnień i przygód nie zmieściło się w książce. Jest jakieś szczególnie bliskie pani sercu?
Myślami wracam do rytuału podniebnych pogrzebów, który zmienił moje spojrzenie na człowieka, życie, śmierć. W Tybecie rzadko grzebie się zmarłych w ziemi. Podczas rytualnego pochówku ciało rozczłonkowywane jest na kawałki i rzucane sępom. Nam sępy kojarzą się ze złą śmiercią, tam widziane są jako wcielenia dobrych boginek, które wyświadczają człowiekowi ostatnią przysługę. Dla tybetańskich buddystów oznacza to krok ku odrodzeniu. To pouczająca lekcja o cyklu życia i śmierci. Piękna i ekstremalna. Myślami wracam też do Tenzina, mojego przewodnika – bardzo odważnego, może nieco zbyt otwartego, rozmownego i krytycznego jak na ten okupowany Tybet, gdzie nie ma prawdziwej wolności słowa. Podczas mojej drugiej podróży w Himalaje bardzo chciałam się z nim ponownie skontaktować, ale mi się nie udało. Telefon nie odpowiadał, restauracja należąca do jego matki była zamknięta na kłódkę. Boję się, że mógł trafić do więzienia lub na przymusową chińską „reedukację”. Mam jednak nadzieję, że prawda jest inna, może udało mu się uciec do Nepalu i jest teraz szczęśliwy z rodziną… Oby właśnie tak było.
Co ta podróż zmieniła w pani?
Graham Greene powiedział, że z dalekiej podróży nikt nie wraca jako ta sama osoba. Zmieniło się chyba moje podejście do rzeczy materialnych. Będąc w Tybecie i widząc jak niewiele trzeba do szczęścia, doceniam wartość tego, co ważne, żywe. Inaczej wydaję pieniądze. Nauczyłam się również, że życie szybko przemija. Tybetańczycy żyją krócej, ale zarówno z tym, jak i z ciężkimi warunkami swojej egzystencji są cudownie pogodzeni. I najważniejsza lekcja, o której już wspomniałam – nie odkładać marzeń na później. Wspominam Mount Everest, Dach Świata i czuję że, wszystko jest możliwe, trzeba tylko do tego dążyć, wspinać się na szczyt, choćby małymi krokami.
Czytaj także:
Elżbieta Dzikowska: Boję się tylko chamstwa i turbulencji
Czytaj także:
Podróż poślubna znad Niemna do Chin. Na motocyklu. W 1934 r.