Francja, Saint-Jean-Pied-de-Port, najpopularniejsze miejsce startu pielgrzymów idących tzw. drogą francuską. Szlak od samego początku daje się we znaki. Palące słońce, asfalt, stromizna wprowadzająca nas w Pireneje.
Po drodze wyprzedzamy starsze amerykańskie małżeństwo. Doganiają nas podczas krótkiego postoju, porównujemy nasze tętno (ach, ta technologia!), rozmowa leniwie kieruje się na nieco bardziej osobiste tematy. „To twój syn?” - pada pytanie w kierunku teściowej. Kiedy ta odpowiada przecząco, Amerykanie są już pewni odpowiedzi. „Aaa, w takim razie to twój… no wiesz?” Śmiejemy się, i mówimy, że jestem mężem jej córki. Jak to? Na Camino ruszam z teściową? „Odważny jesteś”.
Camino z teściową
Cała historia zaczyna się w ogrodzie teściów, gdzie świętujemy przejście teściowej na emeryturę. Skoro nadszedł zasłużony czas odpoczynku od pracy, to trzeba go wykorzystać na realizację marzeń. Kartka, długopis. Bez chwili zastanowienia na pierwsze miejsce wskakuje hasło „Camino”. Co trzeba zrobić, żeby ten cel zrealizować? Poprawić formę, poczytać dostępną literaturę, może nauczyć się hiszpańskiego. To pierwsza lekcja - nigdy nie jest za późno, żeby zacząć realizować marzenia. Niecały rok później kupujemy bilety na samolot. W międzyczasie podejmujemy decyzję, że rozpoczniemy drogę we dwójkę.
Włosi, Hiszpanie, Amerykanie, Kanadyjczycy, Francuzi. Ich reakcja na hasło „mother-in-law” pokazuje nam, że dowcipy o teściowych mają się dobrze na całym świecie. Niektórzy dopowiadają, że na Camino nie ruszyliby z własną matką, a co dopiero z teściową! Dlaczego zdecydowaliśmy się na ten „szalony” krok?
Jednym z powodów było to, że od kilku lat sam planowałem taką wyprawę. Ale zawsze było „coś”. Praca, brak pogody, inne plany na urlop. Kiedy wreszcie pojawiła się taka okazja, postanowiłem ją po prostu wykorzystać. Zwłaszcza, że cała rodzina martwiła się o teściową i jej plany na samotną wyprawę. W ten sposób stałem się swego rodzaju „kołem ratunkowym”. Jak się później okazało, nie było to wcale potrzebne, ale jednak rodzinie pozostałej w Polsce dawało poczucie bezpieczeństwa. Jednak ani pierwszy powód, ani drugi, nie byłby decydujący, gdyby nie to, że… po prostu potrafimy się ze sobą dogadać.
Wolność zięcia
Moje wędrowanie skończyło się w Burgos. Kończył mi się urlop, musiałem wracać do domu, gdzie czekała na mnie żona w zaawansowanej ciąży. Teściowa miała przed sobą jeszcze ponad pół Hiszpanii do przejścia. Może trudno w to uwierzyć, ale rozstawaliśmy się z pewnym żalem, że nie możemy dokończyć tej drogi razem. Przyzwyczailiśmy się już do śniadań jedzonych tam, gdzie zastał nas wschód hiszpańskiego Słońca, czy mszy świętych w towarzystwie zaprzyjaźnionych pielgrzymów. Jak nam się to udało nie tylko przeżyć, ale jeszcze do dzisiaj dobrze wspominać?
Kluczem do sukcesu była wolność, której doświadczam jako zięć (mam także nadzieję, że moja żona jako synowa). Pozwoliła mi ona na organizację ślubu i wesela według naszych planów, pozwala organizować nasze życie małżeńskie i rodzinne według naszej wizji i… pozwala zwracać się do rodziców (jednych i drugich) z prośbą o poradę w każdej sytuacji, bo wiem, że usłyszę… poradę, a nie zostanę zarzucony jedyną słuszną wizją wszechświata. Ta sama wolność pozwalała nam na przeżywanie Camino w taki sposób, w jaki każde z nas chciało.