Niełatwo było mi (choć wiem, że to doświadczenie wielu) przeżywać Wielkanocy bez żywego uczestnictwa w liturgii. Nie chciały odstąpić uczucia straty, smutku, bezradności, lęku. Radość paschalna, do której przyzywa świętowanie pamiątki Zmartwychwstania, stała w pojedynku z wątpliwością.
„Weselcie się już zastępy aniołów w niebie, weselcie się słudzy Boga. […] Ta zaś świątynia niechaj zabrzmi potężnym śpiewem całego ludu” – śpiewał w orędziu paschalnym diakon w przerażająco pustej Bazylice św. Piotra w wielkosobotni wieczór. Nie było potężnych śpiewów. Zamiast nich pojawiały się w myślach trwożące od tygodni, zarejestrowane przez najróżniejsze media obrazy umierających z powodu zarazy, rozpaczy ich rodzin, a także papieża udzielającego błogosławieństwa na kompletnie pozbawionym ludzi placu.
„Śmierć Boga”
Czytałem w Wielkim Tygodniu raz jeszcze „Wprowadzenie w chrześcijaństwo” Josepha Ratzingera – jedną z najważniejszych teologicznych książek ubiegłego stulecia. I znalazłem na jej kartach ślady wewnętrznego rozedrgania, którego sam właśnie doświadczam. W 1967 r. ten, który wiele lat później został następcą św. Piotra, przejmująco objaśniał, co oznacza obecne w katolickim Składzie Apostolskim (a coraz częściej odrzucane przez wielu jako „mitologia”) wyrażenie „zstąpił do piekieł”:
Artykuł wiary, któremu w ciągu roku kościelnego poświęcona jest liturgicznie Wielka Sobota, jest nam bardzo bliski, a nawet jest doświadczeniem naszego stulecia – pisał Ratzinger. - W Wielki Piątek patrzymy zawsze na Ukrzyżowanego, Wielka Sobota zaś to dzień „śmierci Boga”, dzień, który wyraża niesłychane doświadczenie naszych czasów, przyjmując, że Bóg po prostu jest nieobecny, że kryje Go grób, że już się nie obudzi, nie przemówi a nawet nie będzie Mu się można sprzeciwiać, tak że po prostu można Go pominąć.
„Bóg umarł i myśmy Go zabili”. Te słowa Nietzschego należą językowo do tradycji chrześcijańskiego nabożeństwa Męki Pańskiej; wyrażają one treść Wielkiej Soboty, że „zstąpił do piekieł”.
„Bóg w grobie” – ten obraz bardzo silnie przemawia do nas w czasie obecnej pandemii. Są tacy, którzy w jej pojawieniu się i w – będących skutkiem owej zarazy – kościelnych paschalnych liturgiach bez ludu widzą namacalny dowód na nieistnienie Boga albo też na złośliwość i okrucieństwo Tego, co jest ponoć „wszechmogącym i miłosiernym”.
Szyderstwa wobec Boga, wobec nas
W Starym Testamencie – w Pierwszej Księdze Królewskiej - znajduje się straszna scena, w której prorok Eliasz szydzi z 450 proroków Baala (zob. 1Krl 18). Zaprasza ich do szczególnego turnieju: on ma złożyć w ofierze cielca Bogu Izraela; oni – Baalowi.
Zwierzęta składane są na drwach, ale nie podkłada się ognia. Złożoną ofiarę ma strawić ogień zesłany przez „prawdziwe bóstwo”. Wierzący w Baala modlą się zatem gorliwie, a nawet w prorockim uniesieniu kaleczą się do krwi mieczami i oszczepami, ale nic to nie przynosi.
Eliasz nie przebiera w słowach: „Wołajcie głośniej, bo to bóg! Więc może zamyślony albo jest zajęty, albo udaje się w drogę. Może on śpi, więc niech się obudzi!” (1Krl 18,27). Jahwe zapalił w końcu ogień pod złożonym przez Eliasza cielcem… Ratzinger dostrzegł w tej scenie niepokojącą analogię. Eliasz szydził bowiem z proroków Baala
podobnie jak niewierzący szydzi i wyśmiewa się z człowieka pobożnego, jeżeli modlitwy jego nie zostają wysłuchane. […] Gdy się czyta o tym wyszydzaniu wyznawców Baala, wydaje nam się to niesamowite, mamy wrażenie, że to my teraz jesteśmy w tej sytuacji i do nas się stosuje to szyderstwo.
Wydaje się, że żadne wołanie nie zdoła obudzić Boga. Wydaje nam się, że racjonalista najspokojniej może nam powiedzieć: módlcie się głośniej, to może wasz Bóg się obudzi.
Takie same szyderstwa słyszał Jezus przybity do krzyża. W opisie Jego męki czytamy przecież: „[…] arcykapłani wraz z uczonymi w Piśmie drwili między sobą i mówili: „Innych wybawiał, siebie nie może wybawić. Mesjasz, król Izraela, niechże teraz zejdzie z krzyża, żebyśmy widzieli i uwierzyli”.
Lżyli Go także ci, którzy byli z Nim ukrzyżowani (Mk 15,31-32). I wiemy, że chwilę po tych szyderstwach Jezus zawołał donośnym głosem „Boże mój, Boże mój, czemuś mnie opuścił” (Mk 15,34). Był to moment śmierci, który wcześni chrześcijanie utożsamili z „wejściem do piekieł”.
„Jakże to jest prawdziwie nasza godzina – napisał Ratzinger. - Zstąpienie Boga w ciemność milczenia, w nieobecność”.
Czy to Boska kara za nasze grzechy?
Trudno jednak na tę pośmiertną Bożą ciszę przystać wielu chrześcijanom – szczególnie dziś, w dobie rozprzestrzeniającej się pandemii. Paradoksalnie łatwiej niż Boże milczenie przychodzi im zgoda na karzącą Bożą sprawiedliwość: Bóg rozgniewał się na postępowanie żyjących dziś ludzi i dlatego zesłał na nich karę (jak to czynił już nieraz w dziejach ludzkości) w postaci koronawirusa.
Taki wizerunek obrażonego na ludzi Boga od wieków jest niestety obecny w Kościele. Z pomocą tego obrazu próbowano wytłumaczyć nawet śmierć Chrystusa, co najdobitniej być może zostało wyrażone w dziełach św. Anzelma z Canterbury (ok. 1033-1109). Tak oto streszcza jego myśl Joseph Ratzinger:
przez grzech człowieka, który zwracał się przeciw Bogu, porządek sprawiedliwości został nieskończenie naruszony, Bóg został nieskończenie obrażony. Kryje się w tym wyobrażenie, że wielkość obrazy zależy od osoby obrażonego; inne ma skutki obraza żebraka niż obraza głowy państwa. Zależnie od tego, do kogo obraza się odnosi, określa się jej wielkość.
Ponieważ Bóg jest nieskończony, więc również obraza, jaką Mu ludzkość przez grzech zadała, jest nieskończenie wielka. W ten sposób naruszony porządek musi być naprawiony, gdyż Bóg jest Bogiem porządku i sprawiedliwości, jest samą sprawiedliwością.
Odpowiednio do nieskończonej obrazy potrzeba nieskończonego zadośćuczynienia. Lecz tego człowiek dać nie może. Może nieskończenie obrazić, na to go stać, ale nie może dać nieskończonego zadośćuczynienia: to, co daje jako istota skończona, będzie zawsze tylko czymś skończonym. Jego siła niszczenia sięga dalej niż możność budowania. A więc między wszelkim zadośćuczynieniem, jakiego człowiek próbuje, i ogromem jego winy musi pozostawać przepaść nieskończona, której nie może przekroczyć. Każdy gest pokuty może mu tylko dowieść jego bezsilności w zapełnieniu przepaści, którą sam otworzył.
Nie wolno chrześcijanom głosić Boga zemsty
Sprawiedliwy, rozgniewany Bóg domaga się odpowiedniej dla siebie odpłaty. Na krwawą ofiarę wybiera zatem swego Syna, który jest zarazem Bogiem i człowiekiem. Przyjmuje to dokonane na krzyżu zadośćuczynienie, ale też nawet po odkupieńczej śmierci Chrystusa nigdy nie przestaje karać obrażającej go ludzkości. Ratzinger nie ma wątpliwości, że taki obraz Boga i Odkupienia to nieporozumienie:
czy nie jest rzeczą niegodną pojęcia Boga wyobrażać sobie Boga jako kogoś, kto żąda zamordowania swego Syna, by ułagodzić swój gniew? Na takie pytanie można tylko odpowiedzieć: rzeczywiście, nie wolno w ten sposób myśleć o Bogu. Takie pojęcie Boga nie ma nic wspólnego z Bogiem Nowego Testamentu.
Odwrotnie bowiem, Nowy Testament mówi o Bogu, który chciał w Chrystusie stać się Omegą - ostatnią literą – w alfabecie stworzenia. Nowy Testament mówi o Bogu, który sam jest aktem miłości, czystym "dla", i dlatego z konieczności przyjmuje incognito najnędzniejszego robaka (Ps 22,7). […] Krzyż jest objawieniem. Nie objawia czegokolwiek, objawia Boga i człowieka. Odsłania, kim jest Bóg i jaki jest człowiek.
Nie wolno tedy chrześcijanom głosić Boga zemsty, który zsyła na ludzkość zarazy jako słuszne kary, nawet jeśli zalękniony umysł i dusza chętnie przystają na rzekomo niewywrotną logikę takiej teorii. Bóg nie po to stał się człowiekiem, by ludzi upokorzyć męką i śmiercią swojego Syna oraz męką i śmiercią tych, którzy w swoim cierpieniu próbują upodobnić się do Chrystusa.
Kto jest „prawdziwym chrześcijaninem”?
Pewność wierzących w karzącą sprawiedliwość Bożą nie jest więc właściwą odpowiedzią na szyderstwo niewierzących w Bożą miłość. Taka pewność nie ma nic wspólnego z prawdą Chrystusowego krzyża. Pisze Ratzinger:
Jakżeby Bóg mógł cieszyć się męką swego stworzenia, czy nawet swego Syna, albo widzieć w nich jakąś wartość, za którą można by uzyskać pojednanie? Nie myśli tak ani Biblia, ani wiara chrześcijańska.
Nie liczy się samo cierpienie jako takie, tylko siła miłości, która tak rozszerza egzystencję, że łączy dalekie z bliskim, nawiązuje stosunek między człowiekiem w opuszczeniu przez Boga a Bogiem. Tylko miłość nadaje cierpieniu właściwy kierunek i znaczenie. Gdyby było inaczej, to oprawców przy ukrzyżowaniu należałoby uważać za kapłanów; składaliby ofiarę ci, którzy spowodowali cierpienie.
Nie są to wygodne słowa dla tych, którzy karzącego, żądającego zadośćuczynienia Boga zemsty wielbić pragną bardziej niż Boga-człowieka objawionego w Chrystusie. Wedle Ratzingera tacy, choć nazywają siebie „prawdziwymi chrześcijanami”, nie przyjęli jeszcze właściwego sensu wiary w Chrystusa:
Powiedzmy to całkiem po prostu, może nawet narażając się na nieporozumienie: nie ten, kto wyznaje tę samą wiarę, jest prawdziwym chrześcijaninem, tylko ten, kto przez to, iż jest chrześcijaninem, stał się naprawdę człowiekiem.
Nie ten, kto zachowuje pewien system norm, niewolniczo i z nastawieniem na siebie, tylko ten, kto zdobył wolność, pozwalającą mu oddać się prostej ludzkiej dobroci. Zasada miłości, jeżeli jest prawdziwa, zawiera oczywiście wiarę. Tylko przez nią pozostaje tym, czym być powinna. Bez wiary bowiem, którą nauczyliśmy się rozumieć jako coś, co człowiek ostatecznie musi przyjąć wobec niewystarczalności własnych wysiłków, staje się miłością samowolną.
Bez wspomnianej przez Ratzingera „zasady miłości” wierzący nie jest w stanie pojąć, dlaczego św. Paweł napisał w Drugim Liście do Koryntian, że: „Nosimy nieustannie w ciele naszym konanie Jezusa, aby życie Jezusa objawiło się w naszym ciele. Ciągle bowiem jesteśmy wydawani na śmierć z powodu Jezusa, aby życie Jezusa objawiło się w naszym śmiertelnym ciele” (2 Kor 4,10-11).
Jedyna liturgia w historii świata
A jednak w czasie pandemii, w którym przypadło nam świętować misterium paschalne, choć z wiarą, nadzieją i miłością próbujemy przyjąć te słowa Apostoła, trudno nam zapomnieć o umierających w kompletniej samotności chorych. „Potężny śpiew całego ludu” nie wybrzmiał z mocą w tym roku w kościołach i nie był w stanie zagłuszyć tej ciszy ginących.
A może boimy się przyjąć do wiadomość najgłębszy sens paschalnej liturgii? Ratzinger, który w ciągu swego długiego życia wielokrotnie powtarzał jak budująca i fundamentalna dla Kościoła jest wspólnota gromadząca się na Eucharystii, nie wahał się napisać we „Wprowadzeniu w chrześcijaństwo”, że śmierć Jezusa
była w rzeczywistości jedyną liturgią w historii świata, liturgią kosmiczną, w której, nie w ograniczonym miejscu akcji liturgicznej, w świątyni, ale na widowni świata, Jezus przez zasłonę śmierci wszedł do prawdziwej świątyni, to jest przed samo oblicze Boga, aby ofiarować nie rzeczy, krew zwierząt lub co innego, tylko samego siebie.
Liturgia śmierci Chrystusa była jednak doświadczeniem całkowitego opuszczenia przez Boga, „zstąpieniem do piekieł”. Bo, jak zaznacza Ratzinger,
w rzeczywistości jedno jest pewne: istnieje noc, opuszczenie, gdzie nic nie dociera; istnieją drzwi, przez które tylko samotnie przejść możemy: brama śmierci. Wszelka trwoga na świecie jest ostatecznie tylko trwogą przed ową samotnością. Rozumiemy więc, że Stary Testament ma tylko jedno słowo na wyrażenie piekła i śmierci, wyraz szeol, bo są to, według niego, rzeczy identyczne. Śmierć to po prostu samotność. Ale taka samotność, do której nie może przedostać się miłość, to piekło.
„Bo jak śmierć potężna jest miłość"
W piekle nie ma miejsca na zasadę miłości. Ratzinger wierzy jednak mocno w Boga-człowieka i dlatego nie umie postawić w tym miejscu kropki. Jest chrześcijańskim teologiem. Musi dać zatem swoje objaśnienie dla chrześcijańskiej wiary w zmartwychwstanie. I czyni to nieoczekiwanie, przywołując najpiękniejsze chyba zdanie z najpiękniejszej księgi Starego Testamentu – z Pieśni nad Pieśniami. Pisze bowiem:
Wyznanie wiary w zmartwychwstanie Jezusa Chrystusa jest dla chrześcijanina wyrazem pewności, że prawdą jest to, co się wydawało snem pięknym: „Bo jak śmierć potężna jest miłość" (Pnp 8, 6). […] objawia się [tu] w rzeczywistości najważniejszy problem egzystencji ludzkiej, gdyż ujawnia się istota i wewnętrzna paradoksalność miłości: miłość domaga się nieskończoności, niezniszczalności, a nawet ona jest jakby krzykiem domagającym się nieskończoności.
Zarazem jednak wiemy, że na ten krzyk nie ma odpowiedzi, że miłość żąda wprawdzie nieskończoności, ale jej dać nie może, że domaga się wieczności, ale naprawdę włączona jest w świat śmierci, w jego samotność i jego niszczycielską moc.
Rozumiemy tu, co znaczy „zmartwychwstanie". Jest ono siłą miłości, która jest mocniejsza od śmierci”.
Wolno szydzić sobie z takiej wiary, ale szyderstwo nie zrodzi przecież żadnego wzajemnego wsparcia między ludźmi – szczególnie w czasie pandemii, gdy tak wielu doświadcza wewnętrznego rozedrgania i trwogi. A wiara w Zmartwychwstałego stałego zdaje się mieć taką moc. Bo Chrystus, jak pisze Ratzinger, to dla wierzących
człowiek-wzór i jako człowiek miarodajny przekracza On granice człowieczeństwa; tylko w ten sposób i tylko przez to jest On naprawdę wzorem człowieka. Człowiek bowiem jest tym bardziej sobą, im bardziej jest dla drugiego. Przez to tylko dochodzi do siebie, że odchodzi od siebie. Staje się sobą tylko przez kogoś drugiego i przez bycie przy kimś drugim.