Przekazując darowiznę, pomagasz Aletei kontynuować jej misję. Dzięki Tobie możemy wspólnie budować przyszłość tego wyjątkowego projektu.
Katarzyna Szkarpetowska: Został pan szczęśliwym tatą. Czy to ze względu na pamięć o księdzu syn otrzymał imię Jan?
Patryk Galewski: Tak. Postanowiliśmy z żoną, że ten mały człowiek będzie miał na imię Jan, ponieważ ks. Jan Kaczkowskim to jedna z najważniejszych osób w moim życiu.
Jak spotkały się wasze drogi?
To długa historia. Urodziłem się w Pucku, wychowałem się w rodzinie patologicznej. Ojciec był osobą nieodpowiedzialną, alkoholikiem. Nie interesował się tym, co dzieje się w domu, czy mamy co jeść i w co się ubrać. Cały trud wychowywania mnie i mojej siostry spoczywał na mamie.
Niestety, dzieciństwo było biedne i smutne. Pamiętam na przykład, jak z siostrą siedzieliśmy na blacie kuchennym i jedliśmy zwiędły korzeń pietruszki, bo w domu – poza tą pietruszką i wodą w kranie – nie było nic do jedzenia. Gdy miałem jedenaście lat, wybrałem towarzystwo rówieśników z ulicy. Poznałem inne dzieci z rodzin podobnych do mojej.
Czyli z takich rodzin, w których też był problem alkoholowy?
Problem alkoholowy, przemoc… Dzieci, które pochodzą z takich rodzin, mają niezwykłą łatwość nawiązywania kontaktów między sobą. I my jako dzieci stworzyliśmy sobie pewnego rodzaju „rodzinę”. Zaczęło się niewinnie: pierwsze piwko, zapalenie pierwszej lufki, wciągnięcie pierwszej kreski…
...i pierwsza rozprawa w sądzie. Ile pan miał lat, gdy sąd skazał pana po raz pierwszy?
Miałem wtedy 12 lat. W sumie byłem skazany kilka razy przez sąd rodzinny, a gdy osiągnąłem już pełnoletność – kilkanaście. Kiedyś, po jakiejś domówce, jechałem na rowerze i – jak to się zdarza po imprezie – byłem wstawiony. Zatrzymała mnie policja. Przebadano mnie i wykryto alkohol we krwi. Za prowadzenie pojazdu w stanie upojenia alkoholowego sąd skazał mnie na 360 godzin prac na rzecz Puckiego Hospicjum.
I zaczął się hardcore.
O tak! Był kwiecień 2011 roku, gdy zacząłem odpracowywać godziny w Puckim Hospicjum. Pani Ania Labuda, do której się zgłosiłem, miała już moją dokumentację dotyczącą odbywania kary. Powiedziałem, że nie mogę przychodzić od poniedziałku do piątku, ponieważ dorywczo pracuję. Zgodziła się, bym przychodził w weekendy.
Pamiętam, była sobota, przyszedłem z samego rana, o godzinie 8.00. W soboty w hospicyjnej recepcji do godziny 9.00 nikogo nie ma, tak więc od razu wszedłem na oddział. Dyżur pełniła pielęgniarka – pani Asia. Przedstawiłem się, powiedziałem, że przyszedłem w celu odpracowania godzin.
Pani Asia chyba nie wiedziała, że odbywam karę. Poprosiła, żebym przeszedł do pomieszczenia obok, założył fartuch i przyszedł do sali nr 9. Byłem trochę roztrzęsiony, na lekkim kacu. Gdy wszedłem do sali, po prostu osłupiałem.
Co takiego wprawiło pana w osłupienie?
W sali znajdowały się trzy łóżka, w każdym z nich leżał mężczyzna w starszym wieku. Ci pacjenci podłączeni byli do jakiejś aparatury (wtedy nie znałem tych wszystkich pojęć medycznych). Uderzył mnie specyficzny zapach leków…
Pani Asia poprosiła, żebym podszedł do pana, który leżał przy oknie, i pomógł jej go umyć. Cały byłem spocony, jednak chciałem to polecenie wykonać. Ale gdy pani Asia zdjęła pacjentowi pampersa, gdy zobaczyłem odleżyny na pośladkach… tych pośladków praktycznie nie było…
Gdy to zobaczyłem, natychmiast wybiegłem z sali. Nie byłem przygotowany na takie widoki. Nie miałem pojęcia, że ludzie mogą doświadczać takich cierpień. Wtedy też nie znałem określenia leczenie paliatywne. Nie wiedziałem, że ból związany z chorobą jest odczuwalny w małym stopniu.
Zebrał się pan w sobie i wrócił na oddział?
Tego dnia już nie wróciłem. W poniedziałek zgłosiłem się do pani Ani i poprosiłem o to, bym mógł odpracować te godziny jako konserwator. Pani Ania zgodziła się.
Prace konserwatorskie panu odpowiadały?
Na początku przychodziłem tam niechętnie, z myślą: „Kurde, znowu muszę tu być, marnować swój czas”. Puckie Hospicjum otoczone jest pięknym ogrodem. Jeżeli stan zdrowia pacjentów na to pozwala, wychodzą oni do ogrodu zapalić papierosa, wypić kawę, posiedzieć.
Był maj – grabiłem liście, kosiłem trawę i… nawiązywałem z chorymi kontakt. Ktoś poprosił, bym podał mu szklankę wody, ktoś inny, abym poprawił mu poduszkę i tak stawaliśmy się sobie bliżsi. Kiedy zakończyłem pracę społeczną na rzecz hospicjum, dostałem od ks. Jana propozycję odbycia stażu w hospicyjnej kuchni. Ucieszyłem się, bo od zawsze lubiłem gotować.
Czy to prawda, że ksiądz namówił pana na spowiedź po kilkunastu latach niekorzystania z tego sakramentu?
To prawda. Był akurat Wielki Post. Ksiądz powiedział, że jest taka możliwość i że on chętnie mnie wyspowiada. Na początku podchodziłem do tego z rezerwą. Jednak pracując w hospicjum, widziałem cuda, które tam się dzieją, i to wpłynęło na moją decyzję, by podejść do spowiedzi.
Jakie cuda ma pan na myśli?
Hospicjum to miejsce, w którym jest wiele cierpienia, ale też bardzo dużo miłości. Ta miłość sama w sobie jest cudem. Wiele razy rozmawiałem o tym z księdzem, ale też z pacjentami, którzy w ostatnich dniach swojego życia mówili o sprawach najważniejszych. O miłości właśnie.
Rozumiem. Wróćmy jeszcze do tej spowiedzi.
Do sakramentu spowiedzi przygotowywałem się dość nietypowo. Włożyłem koszulę, krawat, marynarkę i… bałem się. Pamiętam, że usiedliśmy w pokoju, ks. Jan rozmawiał ze mną, opowiadałem o tych wszystkich latach… rozgrzeszył mnie, a potem poszliśmy na mszę świętą, na której ogłosił, że po bardzo długiej przerwie przystąpiłem do spowiedzi. Wszyscy wstali i zaczęli klaskać – byłem skrępowany, ale ogólnie to było miłe uczucie.
Ksiądz potrafił znaleźć drogę do każdego.
Dzięki niemu odzyskałem siebie, swoje „ja”. Pamiętam dzień, w którym miałem stawić się do więzienia celem odbycia kary pozbawienia wolności – to było wtedy, gdy sąd nie dał wiary, że się zmieniłem, i podtrzymywał, że powinienem zapłacić za czyny, których wcześniej dokonałem.
Ksiądz mnie wtedy przytulił, powiedział, że bardzo mnie kocha i mocno wierzy w to, że mi się uda. Dostałem od niego wtedy książkę pt. „Człowiek w poszukiwaniu sensu” Viktora E. Frankla. W środku była dedykacja: „Skoro oni potrafili, to i my potrafimy. Tata”.
Tamtego dnia dostałem też do wypełnienia wniosek o bezpłatny urlop na czas nieokreślony. Ksiądz powiedział, że będzie na mnie czekał.
Czy to prawda, że ksiądz, przebywając w szpitalu, opuścił go na własne życzenie, aby bronić pana podczas rozprawy sądowej?
Tak było. Nie potrafiłem powstrzymać łez, gdy zobaczyłem księdza, który – po operacji, osłabiony, z wkłuciem centralnym – wysiadł z karetki w asyście sanitariuszy… Przyjechał, by ustrzec mnie przed karą. Potwierdzić, że się zmieniłem.
Kiedy dziś wraca pan pamięcią do tamtych chwil, to – jak pan myśli – co się wtedy dla pana zaczęło?
Hospicjum to miejsce, które uczy pokory. Ja w tym miejscu narodziłem się na nowo. Zacząłem widzieć rzeczy, na które wcześniej nie zwracałem uwagi. Gdyby nie ks. Jan i kredyt zaufania, którym mnie obdarzył, pewnie bym teraz siedział gdzieś w więzieniu i z panią nie rozmawiał. Dzięki księdzu żyję normalnie.
Co dla pana znaczy to „normalnie”?
Chodzi o to, że budzę się rano i leżę obok kobiety, którą kocham, obok leży mały Jaś i córka, która przynosi piątki ze szkoły. Jemy razem śniadanie, pijemy z żoną kawę, krzątamy się po kuchni… Ksiądz nauczył mnie, że na pozór zwyczajne życie jest niezwykłe. I w tym szczęściu, w tej miłości, której doświadczam, czuję też jego obecność.
Fragment książki „Jego portret. Opowieść o ks. Kaczkowskim” aut. Katarzyny Szkarpetowskiej, wydawnictwo Esprit.