Ewa Rejman: 28 sierpnia 2013 roku. Na pewno na zawsze zapamiętałeś tę datę. Co właściwie stało się tamtego dnia?
Karol Cierpica: Pracowaliśmy w systemie zmianowym, a tego dnia miałem akurat wolne od służby. Skorzystałem więc z tego, żeby pobiegać. Nagle doszło do potężnego wybuchu. Zobaczyłem wielką wyrwę w ogrodzeniu i zrozumiałem, że miał miejsce atak terrorystyczny. Pobiegłem w tamtą stronę, bo wiedziałem, że ktoś może potrzebować pomocy. Kiedy zorientowałem się w sytuacji, pospieszyłem tam, gdzie wydawało mi się, że jestem najbardziej potrzebny. Za mną pobiegł żołnierz, który prawdopodobnie poczuł to samo co ja w tamtej chwili.
Nazywał się Michael Ollis…
Zapamiętałem jego uśmiech, tak bardzo serdeczny. Uratował mi życie w tym momencie, kiedy podjął decyzję, że pobiegnie za mną, że mnie nie zostawi. Liczy się nie to, czy na pewno zobaczymy efekty naszych działań, ale to jak odpowiemy, kiedy pojawi się konkretna potrzeba. Kiedy myślę po raz kolejny o tej sytuacji, wiem, że to sam Bóg powiedział mi przez niego, że nigdy mnie nie zostawi. Doszło do wymiany ognia, kończyła mi się amunicja, byłem ranny, musiałem się wycofywać. To Michael przez to, że był za moimi plecami uratował mi życie.
Zapewne byłeś w szoku, wiedziałeś co się dzieje?
Trafiłem do szpitala, a na łóżko obok przynieśli tego właśnie młodego chłopaka. Lekarz powiedział mi, że on nie żyje. Następnego dnia przyszli do mnie amerykańscy żołnierze. „Kiedy wrócicie do Stanów, to przekażcie, że on był prawdziwym bohaterem, że uratował mi życie. Przekażcie to jego rodzinie” – powiedziałem im.
Bałeś się spotkania z rodzicami Michela?
Tak. Leciałem do konsulatu w Nowym Jorku na spotkanie z nimi miesiąc po śmierci ich syna. Kiedy wszedłem, od razu wychwyciłem spojrzenie Lindy, mamy Michaela. Chciała mnie dotknąć, dla niej byłem kimś, kto widział go po raz ostatni. Niezwykle uderzyło mnie też to, co powiedział Robert Ollis. „Witaj w rodzinie nasz nowy przyjacielu” – usłyszałem od niego. „Dziękuję ci za twoją służbę” – dodał człowiek, który właśnie stracił swoje dziecko…
Jak radziłeś sobie z tym wszystkim po powrocie do Polski?
To był bardzo trudny czas, cierpiałem na depresję, fobię społeczną. W życiu stawiałem samego siebie na pierwszym miejscu i zachowywałem się, jakby Bóg nie był mi do niczego potrzebny. Byłem wychowany we wspaniałej katolickiej rodzinie, ale w dorosłym życiu popadłem w pychę, uczyniłem się królem samego siebie. Każdy grzech był furtką dla kolejnych. Nie rozumiałem, co się ze mną dzieje, nie mogłem w ogóle spać, jeść, miałem nawet myśli samobójcze, nie widziałem dla siebie żadnego sensu. Dziś jednak wiem, że Bóg był wtedy przy mnie, bliżej niż kiedykolwiek, płakał nade mną krwawymi łzami. Wyciągał do mnie rękę, ale czekał aż w pozwolę Mu się odnaleźć. W mojej chorobie zacząłem do Niego wołać, klęcząc pod krzyżem. Oczywiście, poza tym, chodziłem też na psychoterapię, przyjmowałem leki, ale to ta modlitwa była dla mnie przebudzeniem.
Był jakiś moment przełomowy?
Dowiedziałem się o mszach o uzdrowienie. Wtedy rozpoczął się proces mojego nawrócenia. Trafiłem do wspólnoty Szkoły Nowej Ewangelizacji „Sursum corda” w Krakowie, choć do tamtej pory wspólnota kojarzyła mi się raczej ze wspólnotą mieszkaniową. Tak zaczął się najlepszy etap mojego życia, który nadal trwa. Bóg usłyszał moje wołanie i na nie odpowiedział. Wiem, że moją misją jest teraz mówienie o tym i głoszenie jego Ewangelii. Chcę wypełnić to zadanie, bo On dał mi przemienione serce. Przemienił moje patrzenie na tyle spraw, także na moja rodzinę.
Wspominasz o swojej rodzinie. Synka zdecydowałeś się nazwać imieniem Michael.
To dla mnie i mojej żony było bardzo naturalną decyzją. Rodzice Michaela mówią, że w Polsce mają kolejnego wnuka. W prezencie od nich dostał zresztą niezwykły prezent – misia uszytego z munduru Michaela. Jego siostra powiedziała mi, że mój synek ma jego oczy.