Katarzyna Szkarpetowska: W jakim momencie życia poznał ksiądz ks. Kaczkowskiego?
Ks. Krystian Krepel: Z jednej strony, eufemistycznie mówiąc, w najbardziej zwariowanym i imprezowym, z drugiej – w najwłaściwszym.
Gdy Jan trafił do Pucka, miałem niespełna dwadzieścia lat. To najbardziej szalony wiek – gdy jest się młodym, chce się zdobywać świat, smakować życie, korzystać z niego pełnymi garściami. Moje marzenia z racji zawodowych – jestem kucharzem i pracowałem w zawodzie dziewięć lat – zawsze były odważne. Niemniej jednak raczej nie do zrealizowania, ponieważ na wsparcie najbliższych nie mogłem liczyć.
Pochodzę z prostej rodziny pracowniczej, w której – odkąd sięgam pamięcią – rodzice byli na skromnej rencie. W domu nigdy się nie przelewało, a środowisko, w którym wzrastałem, nie było wolne od złych wpływów. Musiałem sobie zatem jakoś radzić. Do kościoła nie chodziłem przez lata. Na lekcje religii – podobnie.
Kiedy więc do Pucka przyjechał nowy ksiądz, nie miało to dla mnie większego znaczenia. Wszystko zaczęło się od pamiętnej kolędy, na którą przyszedł do mnie właśnie ks. Jan.
Co takiego wydarzyło się podczas tej kolędy?
Przez całą kolędę Jan rozmawiał właściwie tylko ze mną. Zapytał, czy może mnie kiedyś zabrać gdzieś na pogaduchy. Zgodziłem się. Nie spodziewałem się, że wróci tego samego wieczoru i w dodatku po godz. 22.00.
Pamiętam, że nie byłem wtedy w zbyt dobrej formie do rozmowy z księdzem, ale on nie dał za wygraną. Pojechaliśmy do McDonalda w Rumi i przegadaliśmy kilka godzin. Później, na jakimś etapie naszej znajomości, była pierwsza po latach spowiedź, no i dalej to już jakoś Pan Bóg po swojemu pokierował.
Jaki był ks. Kaczkowski?
Pierwsze słowo, które ciśnie mi się na usta, to normalność. Jan Kaczkowski był człowiekiem cholernie normalnym. Za tę normalność kochali go wszyscy – od młodych po starych. Od ludzi prostych po wielkich tego świata.
Niesamowite było to, że starał się znajdować czas dla każdego. Bez najmniejszego problemu znajdował wspólny język z młodzieżą (w szkołach, w których uczył Jan, młodzież wymagała specjalnego podejścia). Gdy tylko mógł, chodził na osiemnastki. Czasami nawet można było spotkać go w dyskotece.
Dla wielu młodych ludzi był jak tata i tak też pozwalał do siebie mówić. Zawsze pamiętał, żeby „swoim dzieciom” wysłać SMS-a z życzeniami na Dzień Dziecka. Bardzo kochał swoją posługę kapelana w domu pomocy społecznej, w puckim szpitalu, a potem w hospicjum. Wiem to, ponieważ wielokrotnie towarzyszyłem mu – jak zresztą wielu młodych – w jego pracy, rozmowach z chorymi.
Kiedyś poprosił, abym z kumplem Jędrzejem wyremontował kaplicę w domu pomocy społecznej, a później w szpitalu – Janowi nikt nie umiał odmówić. Miał w sobie coś prawdziwego, co przyciągało.
Chciało się chodzić na sprawowane przez niego msze św. i słuchać świetnych kazań. Zawsze był przygotowany. Wkurzała go bylejakość i lenistwo u innych – umiejętnie zresztą wytykał je wszystkim, którzy sobie na taką krytykę zapracowali. Lubił łamać konwenanse.
Był świetnym spowiednikiem, do którego ustawiały się długie kolejki penitentów. Nigdy nie szczędził czasu dla potrzebujących spowiedzi. Kiedyś podczas jednej z rozmów powiedział mi, że pragnie tak żyć, żeby dla siebie nie mieć nic. Żadnego prywatnego czasu. Ten, który miał, pragnął poświęcić chorym i potrzebującym. I rzeczywiście tak żył. Był niezmordowany. Miał też swoje wady, których zresztą wcale nie ukrywał.
Jakie na przykład?
Z pewnością nie należał do ludzi, którzy przykładają dużą wagę do porządku w swoim mieszkaniu czy samochodzie (śmiech). Kto choć raz jechał z nim „niebieską strzałą” (tak mówił o swoim oplu astrze) czy „meganką”, mógł przekonać się, że raczej nie zajmował się tak przyziemnymi sprawami jak zbytni porządek.
Miał też swego czasu wyjątkowo swobodne podejście do punktualności. Pamiętam, że na swojej mszy prymicyjnej wspomniałem, że na umówione ze mną spotkanie nigdy nie spóźnił się więcej niż dwie godziny (śmiech).
Wiem, że ks. Jan był dla księdza przyjacielem, ale też kimś w rodzaju mentora, przewodnika.
Każdy z nas potrzebuje jakiegoś autorytetu, mentora. Jan zdecydowanie był i zawsze pozostanie dla mnie kimś takim. Znaliśmy się ponad trzynaście lat, dlatego mogę powiedzieć, że jestem wielkim szczęściarzem.
W naszej przyjaźni wielokrotnie mogłem na niego liczyć i rzeczywiście wiele się od niego nauczyłem. Dziś najbardziej jestem mu wdzięczny za to, że swoim życiem pokazał mi, że kapłaństwo jest najpiękniejszą sprawą na świecie. Że ksiądz, który autentycznie wierzy i kocha to, co robi, może realizować w życiu dwa fantastyczne powołania.
Jakie to powołania?
Pierwsze to bliskość z Bogiem, drugie – bliskość z człowiekiem, z którym możemy przeżywać wszelkie radości i troski.
Najważniejsze wspomnienia?
Zdecydowanie jednym z takich wspomnień jest moja pierwsza po latach spowiedź w szpitalnej kaplicy. Siedzieliśmy tam jakieś półtorej godziny i po prostu rozmawialiśmy. Momentami czułem się jak niemy, który nie jest w stanie wydusić z siebie słowa, momentami płakałem jak małe dziecko.
Po tej spowiedzi czułem, jakbym zrzucił z siebie jakiś niewidzialny ciężar. To było absolutnie niesamowite, doświadczyłem prawdziwej miłości i bliskości Boga. Tamta spowiedź stała się początkiem mojego nawrócenia i powrotu do Kościoła.
Takimi ważnymi momentami – wspomnieniami są niezliczone rozmowy z Janem. Wiele było takich po prostu zwyczajnych, ale wiele też przełomowych, jak na przykład te o moich planach wyjazdu na misje, o chęci wstąpienia do dominikanów czy o ostatecznej decyzji pójścia do seminarium duchownego.
Inna sytuacja, która jeszcze bardziej umocniła naszą przyjaźń, to wypadek mojego ojca. Po pierwszym roku seminarium, podczas wakacji, mój tata trafił do szpitala w bardzo ciężkim stanie. Rokowania od samego początku były niepomyślne, lekarze nie dawali mu praktycznie żadnych szans.
W pewnym momencie bezskutecznych wysiłków lekarzy trzeba było podjąć decyzję o odłączeniu taty od urządzeń podtrzymujących czynności życiowe. To jedna z najtrudniejszych decyzji, które musiałem w życiu podjąć, a czułem, że spoczęła ona na mnie.
Wiedziałem, że Jan tego dnia wylatuje za granicę. Wtedy zwyczajnie potrzebowałem z kimś o tym porozmawiać. O tym, czy decyzja, którą muszę podjąć jest słuszna, czy nie. Zadzwoniłem do Jana, a on, zanim pojechał na lotnisko, znalazł dla mnie czas i przyjechał do Wejherowa. Byłem mu za to niezmiernie wdzięczny.
W historii naszej znajomości nie brakuje też oczywiście wspomnień pełnych radości. Kiedyś we trzech pojechaliśmy samochodem na taki mały „Eurotrip”, do Holandii, Belgii i Francji. Podczas zwiedzania Amsterdamu zgubiłem się na jednym z miejskich placów, a właściwie to Jan z kolegą postarali się, żeby tak wyszło.
Dokumenty i rozładowany telefon zostały w hotelu. Nie znałem ani nazwy tego hotelu, ani nie wiedziałem, przy jakiej znajduje się ulicy. W dodatku moja znajomość języka nie była powalająca. Po godzinie kręcenia się wokół miejsca, w którym widzieliśmy się ostatni raz, byłem lekko podenerwowany. Postanowiłem szukać naszego hotelu i jednocześnie co jakiś czas wracać w miejsce, gdzie się rozłączyliśmy. Trwało to wszystko jakieś trzy godziny.
Okazało się, że Jan z kolegą zrobili sobie żart – wygrzewali się wygodnie w słońcu i popijali zimne piwo w restauracyjnym ogródku, cały czas obserwując moje nieudolne poszukiwania (śmiech). Jednym z ważniejszych dla mnie wspomnień dotyczących Jana jest czwartek przed jego śmiercią.
To był Wielki Czwartek, prawda?
Tak, dla każdego księdza wyjątkowy dzień. Święto, w którym wspominamy ustanowienie dwóch sakramentów – Eucharystii i kapłaństwa. Wszyscy księża tego dnia gromadzą się na uroczystej Eucharystii sprawowanej ze swoim biskupem w katedrze. Dla mnie było oczywiste, że muszę odwiedzić Jana, tym bardziej, że był już wtedy bardzo słaby.
Gdy przyjechałem do jego rodzinnego mieszkania do Sopotu, mama Jana, pani Helena, powiedziała, że być może nawet nie porozmawiamy. Że Jan w zasadzie cały czas śpi. Gdy przy nim siedziałem, otworzył oczy i bardzo świadomie na mnie popatrzył.
Wtedy nie mógł już mówić. W tym jego spojrzeniu było wszystko, a nawet więcej niż moglibyśmy sobie powiedzieć. Siedziałem oparty o łóżko i wtedy znowu płakałem przy nim jak dziecko. Wiedziałem, że to moje ostatnie spotkanie z nim.
Ksiądz Jan mówił: „Róbmy wszystko, by tych, którzy się tlą, którzy są tą trzciną nadłamaną, nie złamać do końca”. Pamiętał o tych, o których często się zapomina czy też co do których pojawia się pokusa, by zapomnieć.
Na kazaniu podczas mojej mszy prymicyjnej Jan powiedział, żebym nigdy nie zapomniał o ubogich, cierpiących oraz o tych, którzy dla świata niewiele znaczą. On był szczególnie wrażliwy na wszystkich, których życie jakoś złamało. Miał do nich wielkie serce.
Wiele osób podnosił na duchu, dodawał im siły w codziennym zmaganiu. Dzisiaj często spotykam ludzi, którzy czują się umocnieni jego słowami i świadectwem życia. Powtarzają, że Jan pokazał im, że żyjąc z rakiem, można zrobić całkiem sporo ważnych i wielkich rzeczy w życiu. Że trzeba jak najlepiej wykorzystać dany nam czas, a o resztę niech się martwi Bóg.
Jan wierzył w to, co robił, i sam żył tym, co mówił innym. Był bardzo wiarygodny, a jego choroba paradoksalnie tę wiarygodność potwierdzała.
Ratował nas też od myślenia, że Bóg nie jest po naszej stronie.
Był w tym bardzo skuteczny. Jan głęboko wierzył w Boga, który jest bardzo czuły i bliski każdemu człowiekowi. Zresztą, taki właśnie jest Bóg, w którego i my wierzymy.
Kiedy ksiądz dowiedział się o jego śmierci?
To był Poniedziałek Wielkanocny. Byłem akurat na autostradzie, jechałem z wujkiem do Bydgoszczy. Zadzwonił telefon. Przyjąłem tę informację bardzo spokojnie. Po ludzku było mi przykro, ale byłem spokojny.
W ułamku sekundy poczułem, jak był mi bliski i ile dla mnie znaczył. Po dłuższej chwili milczenia zmówiliśmy w samochodzie różaniec w jego intencji. Jestem przekonany, że odszedł przygotowany, tak jak tego pragnął.
Podkreślał, że chciałby, aby w momencie śmierci był przy nim ksiądz, najlepiej wierzący.
Dla Jana jedną z najważniejszych spraw w życiu, szczególnie wtedy, kiedy chorował, był stan łaski uświęcającej. Bardzo często prosił o sakrament spowiedzi.
Pamiętam bardzo wzruszający dla mnie moment, gdy Jan leżał w szpitalu w Wejherowie. Jego stan zdrowia był bardzo ciężki, a lekarze mieli poważne obawy, czy przeżyje najbliższą noc. Kiedy bardzo późnym wieczorem wychodziłem od niego, powiedział: „Byłem co prawda dzisiaj u spowiedzi i przyjąłem komunię, ale proszę o udzielenie odpustu zupełnego na godzinę śmierci”.
Nie chciał być przywiązany nawet do najmniejszego grzechu, dlatego obecność księdza była dla niego ogromnie ważną sprawą.
Jest też pewien inny motyw, który tę wrażliwość duchową ks. Jana potwierdza, mianowicie: przykładał dużą wagę do praktykowania pierwszych piątków miesiąca. Całym sercem wierzył i pokładał nadzieję w obietnicach, które Pan Jezus podczas objawienia przekazał św. siostrze Małgorzacie Marii Alacoque. Jest tam zapewnienie o szczególnej bliskości Jezusa w godzinie śmierci: „Nie umrą bez Mojej łaski i bez sakramentów, a serce Moje stanie się im bezpieczną ucieczką”.
Jak wyobrażał sobie niebo?
Był niesamowicie ciekawy tego, co będzie po drugiej stronie i nawet zdarzało mu się snuć takie rozważania. Czasem wyobrażał sobie, że zanim osiągnie tę niewyobrażalną bliskość z Bogiem, w przedsionku nieba przywitają go wszyscy, których przygotowywał i podprowadzał do granicy życia ziemskiego z tym wiecznym.
Fragment książki „Jego portret. Opowieść o ks. Janie Kaczkowskim” Katarzyny Szkarpetowskiej, wyd. Esprit.