Przekazując darowiznę, pomagasz Aletei kontynuować jej misję. Dzięki Tobie możemy wspólnie budować przyszłość tego wyjątkowego projektu.
Krzysztof Stanisławski, dziś jest szczęśliwym mężem, ojcem czwórki dzieci i – jak sam o sobie mówi – malarzem Pana Jezusa. Nie zawsze jego życie tak wyglądało. Nam opowiada o depresji, nawróceniu i oczywiście pasji do malowania.
Skąd pasja do malowania?
Krzysztof Stanisławski: Zawsze było dla mnie odskocznią. W młodości wygrałem ogólnopolski konkurs plastyczny. Nigdy jednak nie lubiłem malować portretów. Teraz uwielbiam, bo maluję portrety Jezusa, świętych. Kilka lat temu powiedziałem Jezusowi, że chcę być Jego malarzem. Na odpowiedź długo nie czekałem. Po trzech miesiącach malowałem już obraz dla papieża Franciszka. Dostałem na ten obraz „zlecenie” od sióstr prezentek. Siostry nie sugerowały mi, co namalować. Nie sprecyzowały tematu. Powiedziały jedynie, że chcą, abym namalował obraz dla Ojca Świętego. Pamiętam, że podczas modlitwy pytałem Boga, co ten obraz ma przedstawiać. Któregoś dnia zadzwoniła moja mama i powiedziała: „Krzysztof, namaluj papieżowi św. Filomenę”. Zainteresowałem się tą postacią, poczytałem o niej i namalowałem.
„Powiedziałem Jezusowi, że chcę być Jego malarzem”
Jakie to uczucie malować obraz dla papieża?
Cieszyłem się. Miałem w sercu radość, że maluję dla Ojca Świętego, ale tym, co mnie osobiście dotknęło, była relacja ze św. Filomeną. W ogóle mam takie doświadczenie, że zaprzyjaźniam się ze świętymi, których maluję, stają mi się bardzo bliscy. Tak było ze św. Tereską, św. o. Pio.
Czego, prócz farb, płótna, i talentu oczywiście, potrzebuje pan, by namalować obraz?
Modlitwy. Odkąd wszedłem na drogę nawrócenia, wszystko, co robię, zaczynam od modlitwy. Wiem, że to, co nas w życiu spotyka, jest łaską, dlatego pragnę obecności Ojca we wszystkim, co robię. W życiu nie ma przypadków. Kiedyś poprosiłem św. Michała Archanioła o pomoc w uregulowaniu zaległości finansowej, która opiewała na kwotę 2 tys. złotych. Jeszcze tego samego dnia napisała do mnie pani z pytaniem, czy mógłbym namalować dla niej obraz przedstawiający… św. Michała Archanioła (śmiech). Zapytała, ile będzie kosztował. Powiedziałem: tysiąc trzysta złotych. Ona na to: „Proszę mi podać numer konta, wyślę panu dwa tysiące”. „Tysiąc trzysta” – powtórzyłem. „Słyszałam, ale ja chcę panu wysłać dwa tysiące”.
Maluje pan obrazy wyłącznie o tematyce religijnej?
Tak. Jakiś czas temu pojawiła się myśl, żeby namalować pejzaż. Zapytałem Boga na modlitwie: malować czy nie malować? I usłyszałem w sercu: nie trać czasu (śmiech).
„Droga z konfesjonału do ołtarza, gdzie przyjąłem Jezusa, była najpiękniejszą trasa w moim życiu”
Nie zawsze był pan blisko Kościoła, sakramentów. Jak wyglądało pana życie, zanim zaczął pan poznawać serce Boga?
Życie waliło mi się na głowę, a ja udawałem, że wszystko jest OK. Żyłem w konkubinacie, stać mnie było na zagraniczne wakacje, miałem firmę budowlaną, pracowałem po kilkanaście godzin na dobę. Na pozór byłem normalnym człowiekiem, jednak w sercu czułem pustkę. W dzieciństwie babcie prowadzały mnie do kościoła na roraty, rodzina była katolicka, nawet praktykująca, ale nikt nigdy nie powiedział mi o tym, że Bóg jest miłością. Że można mieć z Nim wspaniałą relację. Jako młody chłopak bardzo szybko zacząłem mieć problemy z nieczystością. To była słabość, z którą zupełnie sobie nie radziłem. Później ożeniłem się, małżeństwo nie przetrwało. Cierpiałem na depresję. Gdzieś w głębi serca czułem, że to nie jest mój świat. Nie wiedziałem, za czym tęsknię, gdzie jest prawda, której szukam. Dziś wiem, że brakowało mi miłości.
Kiedy nastąpił przełom?
Kiedy moja mama podarowała mi różaniec, na którym miałem odmawiać Koronkę do Bożego Miłosierdzia. To był też czas, kiedy w moje ręce trafił Dzienniczek św. s. Faustyny. Trafiłem w nim na słowa: „Choćby grzechy twoje były jak szarłat, nad śnieg wybieleją”. Te słowa bardzo mnie poruszyły. Któregoś dnia poszedłem do Sanktuarium Serca Pana Jezusa w Szczecinie, uklęknąłem przed obrazem Jezusa i powiedziałem: „Jeżeli jesteś żywy i prawdziwy, to zmień moje życie”. Wróciłem do domu i zacząłem płakać. Prosiłem Boga, żeby przyszedł.
Co było dalej?
Wtedy wydarzyło się coś niesamowitego. Po raz pierwszy w życiu poczułem prawdziwą radość. Płacz, smutek w jednej chwili ustąpił miejsca nadziei. Poczułem, że Bóg mnie kocha. Następnego dnia pobiegłem do sklepu i kupiłem Biblię. Zacząłem ją czytać, oglądałem też na YouTubie świadectwa ludzi, którzy doświadczyli spotkania z żywym Bogiem. Kiedy czytałem o wyjściu Izraelitów z Egiptu, wiedziałem, że to jest o mnie. Że Bóg wyprowadza mnie z mojego Egiptu. Poszedłem też do spowiedzi – po wielu latach niekorzystania z tego pięknego sakramentu. Ta droga z konfesjonału do ołtarza, przy którym przyjąłem Pana Jezusa w Komunii św., to była najpiękniejsza trasa w moim życiu.
Szczęśliwy mąż, ojciec czwórki dzieci i… malarz Pana Jezusa
Żonę też pan wymodlił.
Prosiłem Pana Boga o żonę, która będzie ze mną ewangelizować. Agnieszkę znałem, zanim jeszcze zacząłem się nawracać. Już wtedy mi się podobała. Jej życie też było poharatane – jeden nieudany związek, drugi. Prowadziła dużą firmę muzyczną i któregoś dnia poprosiła mnie o pomoc. To był czas, kiedy przeżywała ciężkie chwile. Pamiętam, że powiedziałem jej wtedy: „Nawet nie wiesz, jak bardzo byłabyś szczęśliwa, gdybyś śpiewała w kościele”. „W kościele? Jakieś chałtury? Ja tu mam poważną firmę!”, odparła. Wróciłem do domu i prosiłem Boga, aby ją nawrócił. Od czasu do czasu widywaliśmy się. Pewnego wieczoru napisała, że jest w depresji. Powiedziałem jej, że to dobry moment, aby pogadała z Jezusem, ale tak szczerze, od serca. I ona to zrobiła. Potem też zdecydowała się na spowiedź. Zaprosiła mnie na wesele swojego brata i to był taki moment, kiedy oboje poczuliśmy, że jest między coś więcej.
Oświadczyny były nietypowe.
Nie miałem wystarczająco pieniędzy, by kupić pierścionek, a wiedziałem, że Agnieszka bardzo lubi melony, więc kupiłem jej skrzynkę melonów (śmiech). Oświadczyny oczywiście przyjęła. Postanowiliśmy, że za trzy miesiące, dokładnie w urodziny Jezusa, weźmiemy ślub. Było już po ogłoszeniu wyroku Sądu Kościelnego, który stwierdził nieważność mojego pierwszego małżeństwa, nie miałem jeszcze decyzji z Sądu Metropolitarnego. Przekonany, że Bóg sobie z tym poradzi, udałem się do proboszcza, aby zarezerwować termin ślubu. Ksiądz na początku nie chciał się zgodzić, stwierdził: „To niemożliwe, przecież nie masz jeszcze decyzji z Sądu Metropolitarnego”. W końcu przystał na moją prośbę. Powiedział, że robi to w drodze wyjątku.
Brakujący dokument jednak szybko się pojawił.
Otrzymałem go trzy tygodnie przed ślubem. Dziś jestem szczęśliwym mężem i ojcem czwórki dzieci. To, przez co w życiu przeszedłem, to, że sam wielokrotnie doświadczyłem, co znaczy chodzić ciemną doliną, pomaga mi dzisiaj spojrzeć z miłością na drugiego człowieka.