„A długo mam tam siedzieć?”
Zacznijmy historycznie. Mamy przełom lat 60. i 70. Moja śp. babcia, tercjarka, kobieta wychowana w epoce wielkiego szacunku dla kapłaństwa, wizytę kolędową traktowała mniej więcej jak odwiedziny – dosłownie – samego Pana Jezusa. W dzień kolędy dom był więc idealnie wysprzątany, a w oczekiwaniu na księdza nie można było robić absolutnie nic, co by zburzyło idealny obraz domowego zacisza.
Dzieci więc, po pierwsze, nudziły się, a po drugie, chodziły głodne, by przypadkiem żaden okruszek nie znalazł się na ziemi czy na kuchennym blacie. Na gotowanie i jedzenie przychodził czas zawsze po zakończeniu wizyty plebana.
Pewnego roku ksiądz postanowił jednak złamać schemat i zacząć kolędę od domu moich dziadków, podczas gdy rokrocznie na tym właśnie domu kończył. Babcia w porę się zorientowała.
W swoistym amoku, przerywając żmudne przygotowania, wybiegła przed dom, stanęła księdzu na drodze i powiedziała: – Bardzo przepraszam, ale ksiądz teraz do nas nie wejdzie! – Jak to? – zapytał zdezorientowany kapłan. – Po prostu… Ksiądz teraz pójdzie do sąsiadów, a później zapraszamy – usłyszał w odpowiedzi.
Pleban, widząc determinację i wolę walki, odszedł więc z kwitkiem, ale też z niekłamanym rozbawieniem, pytając: „A długo mam tam siedzieć?”. Babci zdecydowanie było na rękę, by „siedział” tam jak najdłużej.
Trudno sobie wyobrazić, co działo się później, ale z pewnością był to największy popłoch i najszybsze sprzątanie w historii domu moich dziadków, a babcia, przy całym swoim szacunku dla kapłańskiej godności, potrafiła wobec niej postawić na swoim.
Akcja: łazienka
Czasami może nas zgubić schematyczne postrzeganie wizyty kolędowej i z góry ułożony w głowie scenariusz, który nie zakłada, że ksiądz może np. chcieć skorzystać z toalety. Wielkim zaskoczeniem dla pewnej znajomej była taka właśnie prośba kapłana.
I wszystko byłoby w porządku, gdyby nie skrócona wersja sprzątania przed wizytą kolędową. Polegała ona na upchaniu wszystkiego właśnie w łazience.
Dom wyglądał pięknie, ale do łazienki niestety nie dało się wejść. Trzeba było więc stanąć w prawdzie i wobec rozbawienia księdza utorować mu w jakiś sposób drogę.
„Była ochrzczona?”
Bywają też sytuacje z pogranicza życia i śmierci. Jeden z poznańskich duszpasterzy akademickich opowiadał mi swego czasu historię, jak to przyszedł po kolędzie do pewnej samotnej pani. Rozmowa nie kleiła się specjalnie i kobieta w końcu otworzyła się ze swoim bólem.
„Przeżywam bardzo trudny czas, ponieważ moja maleńka zmarła dwa tygodnie temu” – zaczęła i kontynuowała opowieść o ważnej, zażyłej relacji, pięknych chwilach, wspólnych radościach i smutkach. Ksiądz starał się wznieść na wyżyny empatii, pocieszając i wspierając panią pogrążoną w żałobie.
Chcąc ogłosić jej dobrą nowinę o tym, że jej (jak sądził) córka jest już pewnie w niebie, zapytał czy była ochrzczona, wyspowiadała się i przyjęła ostatnie namaszczenie. Pani osłupiała: „To tak można?”.
Ksiądz, widząc rozedrganie kobiety, pomyślał, że widocznie coś jej się pomieszało i zapewnił najdelikatniej jak mógł: „Oczywiście, że można, ale niech się pani nie martwi, miłosierny Bóg na pewno ma ją w swojej opiece”. Kobieta, trwając w osłupieniu, zapytała: "Ale chrzcić psa?"...
Pies w kartotece
Pozostając w klimacie zwierzęcym, przytoczę historię pewnego sercanina, który miał przyjemność być goszczonym w czasie wizyty duszpasterskiej przez dwoje młodych ludzi i ich skarb – Szybkiego. Dużych rozmiarów pies, przypominający wilka, należał do rodziny. Opowiadali o tym, że Szybki ma myśli, uczucia, czasami płacze. Jeszcze nie umie mówić, ale kto wie – żartowali razem z kapłanem.
Ksiądz, widząc ich „zafiksowanie” na punkcie psa, zapytał, czy ma wpisać Szybkiego do kartoteki parafialnej. Para była zachwycona. „Proszę zapisać” – stwierdzili krótko. Ksiądz zatem wpisał: "Szybki (wilk)". Nie pytał, czy pies był chrzczony i bierzmowany, ale nie mógł oprzeć się wrażeniu, że odpowiedź brzmiałaby: „Niedługo poślemy”…
Kiedy przyszło do poświęcenia mieszkania, ksiądz machnął kropidłem w kierunku Szybkiego, a pies rzucił się na rękę kapłana. Całe szczęście ksiądz też był szybki i cofnął ją przerażony. Młodzi ludzie, próbując ratować sytuację, powiedzieli: „Ależ proszę księdza, szybki jest psem obronnym i poczuł się zagrożony. Chciał nas bronić. Niech się ksiądz cieszy, że nie odgryzł ręki…”.
Ksiądz pokiwał głową ze zrozumieniem i wyszedł, myśląc: „Ale mam szczęście… Nie odgryzł mi ręki”. Jak opowiadał, kilka dni później spotkali się na dłużej i była to okazja do poważniejszej już rozmowy m.in. o zwierzakach i ich miejscu w społecznej i parafialnej rzeczywistości.
Inna zwierzęca historia: Ksiądz połasił się na serniczek, który zaserwowała mu starsza pani. Apetyt księdza nie spodobał się jednak psu, który rzucił się na smakosza. „Pani weźmie tego psa, bo szarpie mi sutannę” – zaapelował. Starsza pani odpowiedziała z rozbrajającą szczerością: „Niech się ksiądz nie boi, on krzywdy nie zrobi, tylko broni talerzyka, bo zawsze z niego je”.
„Nie pozna się”
Pozostajemy w klimacie wody święconej. Pewien znajomy, doświadczony wikary chodził po kolędzie w czteropiętrowym bloku bez windy. Zaczynał na każdej klatce od ostatniego piętra.
Idąc zatem po schodach w górę, usłyszał głos z jednego z mieszkań: „Lej z kranu. Nie pozna się”. Kiedy przyszedł do tego mieszkania i zamachnął się kropidłem, dotknął go i stwierdził: „Macie państwo nieświęconą wodę!”. „Po czym ksiądz poznał?” – zapytali zdumieni domownicy. „A no widzicie… Jak się jest przez sześć lat w seminarium, to uczą, po czym poznać…”.
Kwadrans w zaspach
Ksiądz chodził po kolędzie na wsi. Został mu ostatni dom pod lasem, w którym mieszkała znana mu staruszka. Żeby tam dotrzeć, musiał przejść kawał drogi przez zaspy. Po ośmiu godzinach kolędy walczył ze sobą. Już miał stwierdzić, że to bez sensu, ale dostrzegł dym z komina. „Czeka” – skonstatował.
Nie było łatwo, ale przełamał zmęczenie i stwierdził, że misja jest ważniejsza. Kiedy po ciężkim boju dotarł do drzwi, przywitał się i od razu zapytał: „Czy Ziętkowa docenia to, że ja tu piętnaście minut szedłem przez zaspy? Nic nie odśnieżone, a ja tu walczę, żeby do Ziętkowej dotrzeć, żeby porozmawiać z Ziętkową, błogosławieństwo przynieść”. Odpowiedź musiała być ciosem: „Ano rozumiem księżuniu. Przecież każdy grosz się liczy!”.
„Od sąsiadów pożyczyłem”
Na koniec krótka historia z paleniem w tle. Jeden z warszawskich proboszczów, pracując jeszcze w Otwocku, zaszedł do starszego pana i pierwsze słowa, jakie wypowiedział, wchodząc do ciemnego mieszkania, brzmiały: „Szczęść Boże, czy mogę zapalić?”, po czym pstryknął światło i dostrzegł, że gospodarz gdzieś się ulotnił.
Zajrzał do wnętrza mieszkania. Wszystko było pięknie przygotowane, a starszego pana jak nie było, tak nie ma. Gospodarz wrócił po siedmiu minutach, niosąc w rękach papierosy i wytłumaczył: „Proszę księdza, ja nie palę, ale od sąsiadów pożyczyłem”...