Nikt nie spodziewał się najgorszego
Albert Szułczyński urodził się 19 marca 1986 roku w warszawskim szpitalu wojskowym. Nic nie zwiastowało najgorszego. Maluch dostał 10 na 10 punktów w skali Apgar. Dopiero po opuszczeniu szpitala okazało się, że będzie musiał do niego powrócić.
Po dwóch dniach pobytu w rodzinnym domu zaczęły się kłopoty ze zdrowiem. Całą noc marudził i płakał.
Rankiem jego mama Barbara zauważyła, że noworodek jest cały żółty. Znajoma lekarka natychmiast skierowała go ponownie do szpitala w trybie pilnym.
„Pani myśli, że on w ogóle przeżyje?”
Na miejscu mamie Alberta kazano pójść do pielęgniarki po przepustkę. Kobieta zdziwiła się, że musi wziąć dokument aż na 10 dni.
Pielęgniarka zaś odpowiedziała: „Pani myśli, że on w ogóle przeżyje?”. Z każdą godziną stan chłopca się pogarszał. Kolejne narządy przestawały funkcjonować. Diagnoza była fatalna: poważne zakażenie całego organizmu, sepsa. Wskaźnik bilirubiny był u niego tak wysoki, że powinien doprowadzić do zażółcenia szarych komórek. Poziom mocznika przekroczył jakiekolwiek normy i mógłby zabić dorosłego człowieka, a co dopiero maleńki organizm.
Na nieszczęście dziecku podano jeszcze jod. Okazało się, że maluch był na niego uczulony.
Brat Albert na ratunek chłopcu
Sytuacja była dramatyczna. Pani Barbara Szułczyńska poszła po poradę do zaprzyjaźnionej siostry zakonnej – Marii Niklewicz. Była ona wówczas przełożoną klasztoru sióstr wizytek w Warszawie. Ona pomagała mamie Alberta w wyborze imion dla pozostałych jego braci. Zakonnica była lekarką i wielką orędowniczką Brata Alberta Chmielowskiego. Stwierdziła jednak, że nic nie jest w stanie pomóc chłopcu. Powiedziała, że rodzinie pozostaje jedynie modlitwa i oczekiwanie, aż zdarzy się jakiś cud. Nie było wiadomo też, jakie imię nadać chłopcu.
Zakonnica zaproponowała imię Maksymilian, z powodu bliskiej odległości Niepokalanowa od miejsca zamieszkania państwa Szułczyńskich. Pani Barbara jednak stwierdziła, że tak długie imię wraz z równie długim nazwiskiem nie zmieści się w dzienniku lekcyjnym. Siostra Maria zadzwoniła do sióstr albertynek, do Krakowa, by zaczęły się modlić w intencji uzdrowienia dziecka.
„Chcą mieć świętego, to niech się modlą” – powiedziała siostra Niklewicz. Wówczas też potrzebny był cud do kanonizacji Brata Alberta Chmielowskiego. Wszystkie siostry albertynki w klasztorach znajdujących się w różnych regionach świata rozpoczęły modlitwę za chorego chłopca z okolic Warszawy.
Do wszczęcia procesu kanonizacyjnego wymagany jest cud. Brat Albert został ogłoszony błogosławionym w roku 1983. Od tego czasu siostry albertynki zanosiły modlitwy o rychłą kanonizację swojego założyciela. O tej samej godzinie, uwzględniając zmiany czasu, modliły się nowenną do Brata Alberta. Lekarze wciąż walczyli o życie dziecka, a jego mamie brakowało już łez. Chciała być silna przed pozostałymi dziećmi, ale nie potrafiła.
Chrzest w szpitalu
Rodzice postanowili ochrzcić dziecko. Albert znajdował się już w namiocie tlenowym, bo jego stan był krytyczny. Wezwano księdza. Niestety, były to czasy, kiedy duchowni nie byli, delikatnie mówiąc, mile widziani w publicznych instytucjach.
Ksiądz zjawił się w szpitalu w świeckim stroju, przebrał się w sutannę dopiero w łazience. W tym czasie bracia Alberta wraz z tatą Walerianem siali kukurydzę. Na pole przyjechał sołtys i poinformował mężczyznę, że otrzymał telefon z Warszawy o chrzcie syna i Walerian ma natychmiast udać się do szpitala.
Pan Szułczyński szybko dojechał do Warszawy. Spotkał w toalecie mężczyznę, który właśnie zakładał koloratkę. Był to paulin, ojciec Jan Wolny, który przybył, by ochrzcić małego Alberta.
Pielęgniarka, Halina Sus, która pełniła tego dnia dyżur, zgodziła się zostać matką chrzestną. Szukała w pośpiechu kogoś, kto mógłby zostać ojcem chrzestnym. Po namowach zgodził się nim pozostać rodzic jednego z pacjentów, żołnierz Janusz Kukier.
Cud
Cud nastąpił w piątym dniu odmawiania nowenny do Brata Alberta Chmielowskiego. Dokładnie w nocy z 2 na 3 maja. Wszystkie dolegliwości ustąpiły. Sprawę w szpitalu chciano zatuszować. Ale udało się skopiować dokumenty medyczne i zostały one wysłane do Watykanu.
„Po wielu latach, gdy już byłem na studiach, zwrócił się do mnie jeden z braci zakonnych. Napisał do mnie na portalu społecznościowym wiadomość, że jeśli jestem tym Albertem ochrzczonym przez ojca Jana Wolnego, to on prosi mnie o kontakt. Ojciec Jan był wtedy już bardzo chory, leżał w hospicjum na Jasnej Górze. Pojechałem więc, by z nim porozmawiać przed śmiercią. Dwa tygodnie później zmarł. Opowiedział o moich chrzcinach. Przyznał się wówczas, że podczas chrztu prosił Boga, bym odziedziczył po nim jakiś talent” – opowiada Aletei Albert Szułczyński. Paulin powiedział również Albertowi, że podczas chrztu zobaczył, że zmieniają mu się oczy, z chorych na zdrowe.
Po latach mężczyzna zrozumiał swój muzyczny talent i to, że jako jedyny z rodziny gra na instrumencie i ładnie śpiewa. Okazuje się, że ojciec Jan Wolny, będąc jeszcze klerykiem w seminarium na Skałce w Krakowie, grał na organach.
Kanonizacja
Uzdrowienie Alberta było nagłe, bez nawrotów choroby.
12 listopada 1989 roku w Rzymie odbyła się uroczystość kanonizacyjna Brata Alberta. Wówczas Jan Paweł II uśmiechał się do chłopca, widział w nim żywy cud Bożej pomocy.
Dziś 35-letni mężczyzna ma świadomość tego, że gdyby nie interwencja z niebios, to by go nie było. „W codziennym życiu staram się polecać nawet najbardziej prozaiczne sprawy św. Bratu Albertowi. Proszę o to, bym umiał spojrzeć na drugiego człowieka jego oczami” – mówi w rozmowie z nami Albert Szułczyński.
W jego domu stoi figurka świętego, znajdują się również relikwie. Co roku Albert, wraz ze swoją rodziną, pojawia się na odpuście w Krakowie u sióstr albertynek.
Ze świętym ma wiele wspólnego, nie tylko imię. "Chodziłem do szkoły rolniczej w Sochaczewie oraz studiowałem na SGGW. Brat Albert również uczęszczał do takiego typu szkoły w Puławach, chociaż jej nie ukończył. Święty zawsze z bochenkiem chleba w ręku, dzielił się tym, co miał, z innymi. Ja zaś pracowałem w DPS, poświęcałem się dla osób starszych i robiłem to z przyjemnością. Moją rodzinę nie dosięga głód. Czuję jego moc. Nieraz nie wpadłbym na pewne pomysły i nie jestem w stanie wytłumaczyć, skąd się biorą one w mojej głowie. Jestem na studiach doktoranckich na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim, obecnie na trzecim roku i cieszy mnie to, że na kolejnych wykładach profesorowie zaczynają od tematu św. Brata Alberta i jego wspaniałego miejsca w historii" – wyjaśnia Albert Szułczyński.
Podkreśla, że relacja ze świętym jest dla niego bardzo ważna. Chce, śladem swojego patrona, być dla innych dobry jak chleb. Pracuje w szkole jako nauczyciel muzyki oraz jako organista w parafii Mikołajew, ma żonę i dwoje dzieci. „Ja mu zawdzięczam życie, a on mi świętość. Trzymamy razem przyjacielską sztamę” – dodaje z uśmiechem Albert.