Przekazując darowiznę, pomagasz Aletei kontynuować jej misję. Dzięki Tobie możemy wspólnie budować przyszłość tego wyjątkowego projektu.
Swoje życie oddałam na służbę innym, świadomie i dobrowolnie. Z tym egzystencjalnym akcentem padającym na słowo „służba”.
Przekazując darowiznę, pomagasz Aletei kontynuować jej misję. Dzięki Tobie możemy wspólnie budować przyszłość tego wyjątkowego projektu.
Mogłabym powtórzyć za Zbigniewem Herbertem, że “nie mogę przypomnieć sobie jego twarzy”. Jednak ja doskonale pamiętam oblicza, postury, ulubione powiedzonka i złośliwe uwagi moich nauczycieli ze szkoły podstawowej i średniej. Zdarza się, że powracające wspomnienia z tamtych czasów nie są zbyt miłe. Szukam w pamięci tych dobrych scen pod tablicą, tych słów rodem z sesji terapeutycznej, tych pogodnych oczu zwiastujących wiarę we mnie. Wracam do autorytetów, do tych pięknych personalnych wzorców, dzięki którym wybrałam trudną drogę nauczyciela. Doceniając trud jednych, powinnam podziękować też i tym, którzy swoim zachowaniem nie zniechęcili mnie do szkoły i mojego zawodu.
Docenić trud
Cóż to były za lekcje języka polskiego w liceum! Pani profesor nie przestawała mówić – od momentu wejścia do sali aż do dzwonka. Rozradowana obecnością 36-osobowego audytorium nieustannie coś opowiadała jakby sobie samej. Grała monodram, a my przeżywaliśmy swoje dramaty. Mówiła pięknie, płynnie, żywo o tych, którzy wypisali się i umarli. Często nie podawała tematu lekcji, płynęła na samotnej łódeczce po tym bezkresnym literackim oceanie.
Była cudownie chaotyczna, poetycko niedzisiejsza, niczym postać wymalowana z obrazów Chagalla – unosiła się nad profanowaną przez nas potrzebą obcowania z nieszkodliwymi dziwakami. Dziś stwierdzam z niekłamanym zadowoleniem, że często ją przypominam, że jestem podobnie zafiksowana i że dobrze mi z tym. Po 15 latach pracy przy tablicy szkolnej, po tych wszystkich mianowaniach i dyplomowaniach wiem jedno – nie potrafiłabym robić nic innego.
W dzieciństwie często bawiłam się w nauczycielkę, robiłam fikcyjne sprawdziany, a na liście uczniów znajdowali się moi znajomi. Uwielbiałam stawiać oceny do dziennika, prowadziłam lekcje, mówiłam do niewidzialnych słuchaczy. Ponieważ ta “choroba” postępowała, zdecydowałam się na studia pedagogiczne. I wcale nie obchodziły mnie przestrogi w stylu “obyś cudze dzieci uczyła”. Swoje życie oddałam na służbę innym, świadomie i dobrowolnie. Z tym egzystencjalnym akcentem padającym na słowo “służba”. Ponieważ z ekonomicznego punktu widzenia mój zawód jest zajęciem czysto misyjnym, wiem, że tylko naprawdę szalony człowiek kochający ludzi obroni się i przetrwa we współczesnej szkole.
Obyś cudze dzieci uczył?
Albowiem szkoła to taki duży edukacyjny lazaret, w którym obecnie przepełnione są oddziały chorych na wiedzę pacjentów. System opieki stara się, jak może, by to miejsce nie stało się umieralnią niepełnoletnich talentów. Nauczyciele-specjaliści codziennie są gotowi na swój obchód, przeprowadzają wywiady, stawiają diagnozy, pochylają się nad receptami – wszystko po to, by dobrać odpowiednie metody na uczniowskie bziki. Co rusz pojawiają się trudne przypadki, nowe wyzwania. Mało tego, trzeba jeszcze umieć rozmawiać z rodzicami buntujących się pacjentów, informować na bieżąco o postępach ich leczenia, a przecież wiadomo, że dojrzewanie musi boleć.
Gdy studiowałam, moi profesorzy zapomnieli mi powiedzieć, że praktykujący polonista nie będzie tym szczególnie namaszczonym, pobłogosławionym, wybranym z najlepszych na Parnasie, szanowanym za to tylko, że jest “najwyższym z czujących”. Bo w szkole trzeba być twardym żandarmem maszerującym do klasy w takt ministerialnych melodii? Bo w szkole trzeba przywdziać mundur uszyty z podstawy programowej, a umysły uczniów otwierać kluczem opracowanym przez komisje egzaminacyjne? Bo każdego ranka tuż po przebudzeniu nauczyciel musi odmówić modlitwę do Świętego Przetrwania? Bo trzeba uciec z pokoju nauczycielskiego, zejść z oczu dyrekcji, by przypadkiem nie przypomnieć o swoim istnieniu? Czy jest na to wszystko sposób…?
Szkoła przypomina dziś świątynię paradoksów, dlatego chyba nie mogą pracować w niej “normalni ludzie”. Bycie nauczycielem to ciągłe poszukiwanie lekarstwa na swoje i uczniowskie wariacje. Tylko szaleńcy z dziennikiem pod pachą idą na własną odpowiedzialność do sal lekcyjnych. I nie muszą wskakiwać na ławki ani wyrywać kartek z podręczników do literatury jak prof. Keating ze Stowarzyszenia Umarłych Poetów.
Romantycznie
Wystarczy, że “mają serca i patrzą w serca”, czasem tak głupio i romantycznie. Nauczyciel z pasją widzi w uczniu człowieka, a nie ofiarę systemu, na którą jest skazany. Nauczyciel z pasją wie, że ta pasja to trud, droga przez mękę szczególnie wtedy, gdy od obcowania z kulturą wysoką jest ważniejszy wynik procentowy na maturze.
Ale jak aktor zagra dla choćby jednego widza, tak nauczyciel przychodzi z ogromną wiarą w to, że ocali choć jedno słowo z zapomnianego słownika, choć jedno czułe serce przeniesie nad zgliszczami cywilizacji do lepszego świata. Jest tak szalony, że po lekcjach, gdy już ciemno i można schować się pod kołdrą narzekań i marudzeń, skrzykuje kilkadziesiąt nieletnich podobnych mu już szaleńców i jedzie z nimi do innego miasta na spektakl.
A w drodze powrotnej ze zdziwieniem znów odkrywa, że licealista i nauczyciel po godzinach też mają ze sobą wiele wspólnego. Niesiony tym wspaniałym doświadczeniem zakłada szkolną grupę teatralną, wystawia z uczniami autorski spektakl, choć wszyscy dookoła pukają się w czoła, nazywając go nienormalnym. I ociera ukradkiem łzę wzruszenia, gdy po raz kolejny widownia wypełnia się po brzegi młodymi ludźmi, gdy znów dał uczniom to, co otrzymał od Pana Boga – siebie samego… Normalnie wariat!
Czytaj także:
Nauczyciel adoptuje chorego ucznia. „Chcę zasłużyć na tytuł taty”
Czytaj także:
Jak budować dobrą relację z nauczycielem twojego dziecka?