Chrześcijaństwo zostało mi wpojone w dzieciństwie przez rodzinę i wychowanie. Sądzę jednak, że z wiarą człowiek się rodzi. Jest łaską od Boga, nie sposób się jej nauczyć. Jako dziecko byłem bardzo wierzący. Chodziłem na roraty, byłem ministrantem. Moja wiara nie opierała się tylko na obrzędach, bardziej na poszukiwaniu.
Marek Kamiński: Wiara nie jest dana raz na zawsze
Kiedyś czytałem o różnych przepowiedniach, jedna z nich mówiła o końcu świata. Poznawszy ją, byłem pewny, że naprawdę nadejdzie. Zastanawiałem się nawet, po co ludzie kupują kalendarze na nowy rok. A potem bardzo się zdziwiłem, kiedy koniec świata jednak nie nastąpił. Wierzyłem wiarą dziecka, w sposób głęboki i bezwarunkowy, nie rozumowy.
Później, gdy studiowałem filozofię, funkcjonowałem w atmosferze kultu rozumu, gdzie popularny był pogląd, że wszystko można pojąć, udowodnić, a wiara to zabobon, opium dla mas i tak dalej. Obracałem się w środowisku warszawskim, które było ateistyczno-obojętne, agnostyczne, gdzie nie wypadało się nawet przyznawać do swojej religijności. Nie było mowy o Bogu, roztrząsano raczej zagadnienia czystego rozumu czy języka, jednak dzięki Janowi Pawłowi II pozostałem na to odporny.
Wiara nie jest dana raz na zawsze, nie można jej znaleźć, nie można jej zdobyć, jak zdobywa się biegun. To droga, którą trzeba przez cały czas iść. Na drodze wiary miałem momenty, kiedy wędrowałem wolniej lub szybciej. Droga ta kształtowała się również poprzez podróże, które odbywałem.
Na przykład na biegunach moja wiara była bardzo mocna, lecz po powrocie już mniej. Zaczynałem wierzyć, że sukces zawdzięczam tylko sobie. Teraz patrzę na to jak na czas poszukiwania, takie bycie z Bogiem i trochę dalej od Boga. Nigdy nawet nie pomyślałem, żeby zerwać tę więź.
W pewnym momencie, dążąc do samopoznania, zainteresowałem się zen. To był przypadek. Buddyści poprosili mnie, żebym poprowadził spotkanie z mistrzem zen, który medytował między innymi z benedyktynami w Tyńcu. Mistrz Roshi Jakusho Kwong znał ojca Górę i ojca Berezę. Po spotkaniu zapytał mnie, czy chciałbym pomedytować. Medytacja zawsze mnie interesowała, więc byłem gotów spróbować.
Roshi Kwong pokazał mi, jak medytować, w miejscu, w którym się spotkaliśmy, czyli w kawiarni na Krakowskim Przedmieściu w Warszawie. Legia akurat wygrała mecz, więc strzelały petardy i race, słychać było huk i krzyki. Odniosłem wrażenie, że cały wszechświat chce nam przeszkodzić. Roshi Kwong zaprosił mnie wtedy na medytację do ośrodka Sonoma Mountain Zen Center koło San Francisco. Kilka miesięcy później miałem trochę wolnego czasu i pomyślałem: „Czemu nie, przy okazji zwiedzę okolice miasta”.
W ośrodku spędziłem dwa tygodnie. Skupiłem się na technice medytacji, bez wchodzenia w buddyzm. Gdy wróciłem do Polski, osoba, której ufałem i która działała w ruchu charyzmatycznym, powiedziała mi, że gdy człowiek się otwiera, dobrze mieć duchowego przewodnika, i zapytała, czy chciałbym się spotkać z kimś takim. To od niej dowiedziałem się, że istnieje coś takiego jak medytacja chrześcijańska i że praktykują ją dominikanie w Gdańsku.
Marek Kamiński o chrześcijańskiej medytacji
Spotkałem się z tamtejszym przeorem. Jak wielu innych księży, po których wykładnie sięgałem, popierał wschodnie praktyki medytacyjne, a także jogę, lecz pojmowane jako rodzaj ćwiczeń fizycznych. Dopuszczał ich stosowanie, dopóki nie zajmują miejsca duchowego. Tak właśnie je traktuję – jak ćwiczenie, na pewno nie jak modlitwę. Postępuję w zgodzie z oficjalną wykładnią Watykanu, chociaż wydaje mi się, że Kościół to coś więcej niż bieżąca wykładnia. Wszystko zależy od tego, jakie miejsce czemuś nadamy. Jeśli stawiamy coś przed Bogiem, jeśli joga staje się naszą ścieżką rozwoju duchowego, na pewno jest to wbrew Kościołowi. Tak jak wszystko, co stawiamy ponad Nim, na przykład alkohol, seks czy pieniądze.
Przeor opowiedział mi o medytacji chrześcijańskiej, przez co rzucił nowe światło na zagadnienie medytacji jako takiej. Medytacja chrześcijańska stała się dla mnie kwintesencją medytacji w ogóle. Poznałem ćwiczenia duchowe świętego Ignacego, medytacje jezuitów, medytacje u benedyktynów... I tak, paradoksalnie, dzięki wyjazdowi do buddyjskiego ośrodka w San Francisco odkryłem inne oblicze polskiego Kościoła, bardziej współczesne i bardziej duchowe. Teraz wiem, że wiara polega nie na tym, iż człowiek klepie zdrowaśki i bezmyślnie uczestniczy w życiu religijnym.
Zdaniem przeora polski katolicyzm poszedł w masowość, w nieuważne zaliczanie obowiązków religijnych. A przecież nie o to chodzi w chrześcijaństwie. Może równie ważne, jak pójście na niedzielną mszę jest to, co się dzieje w człowieku każdego dnia. Istotne jest to, co wewnątrz, a nie to, co na zewnątrz.
Marek Kamiński: Gdy człowiek stoi w miejscu jest martwy za życia
W pewnym sensie tak samo jest z podróżą. Cel liczy się mniej niż to, czego doświadczamy i co przeżywamy, gdy się do niego zmierza. Kiedyś było mi źle, kiedy się zatrzymywałem. Teraz już nie. Zatrzymanie się już mi tak bardzo nie przeszkadza, a czasami nawet sprzyja odkrywaniu świata wewnątrz siebie. Kiedy nie jestem w drodze, myślę o tym, co było, medytuję, zawsze mam co robić. Jeśli mogę, wolę podróżować, ponieważ wtedy proces poznania zachodzi szybciej, gdybym jednak musiał stać w miejscu, i tak bym coś robił.
Zawsze i wszędzie można podróżować w głowie, z tym że będąc na miejscu, czyli w codziennym życiu, trudniej się skupić, traci się czas, żyjąc schematami, bez uważności, bycia „tu i teraz”, co jest tak ważne. W podróży żyję intensywniej, bardziej przeżywam życie. Może to sprawa powołania, genów albo losu. Najgorzej jest, gdy człowiek stoi w miejscu. Wtedy jest martwy za życia.
Podoba mi się zdanie, które napisał Szekspir:
Zamknięty w skorupce orzecha jeszcze czułbym się władcą nieskończonych przestrzeni.
*Fragment książki „Trzy Bieguny. Opowieść pierwszego zimowego zdobywcy Everestu i legendarnego zdobywcy biegunów Ziemi”, Leszek Cichy, Julia Hamera, Marek Kamiński, Znak 2019
**Tytuł, lead, śródtytuły pochodzą od redakcji Aleteia.pl