Moja niezwykła piesza pielgrzymka
W liceum, w czasie wakacji, chodziłam na piesze pielgrzymki do Częstochowy. Decyzja pielgrzymowania była dla mnie tak jasna i „oczywista”, że nie wyobrażałam sobie, że mogłabym nie pójść, nie wybrać się w drogę. Nie analizowałam specjalnie, dlaczego tak myślę, ale dziś z perspektywy czasu odkrywam, że to był dar Opatrzności Bożej.
Po ukończeniu trzeciej klasy licealnej wybrałam się na wakacje w rodzinne strony mamy, na Mazury, i na dłużej niż wcześniej zaplanowałam. Kiedy ruszyły już pielgrzymki z różnych „stron świata”, w to jedno, wyjątkowe miejsce jakim jest Jasna Góra, zreflektowałam się, że już pewnie za późno, aby wybrać się w drogę.
Któregoś dnia rozmawiałam z kolegą, który akurat dostał się na Akademię Sztuk Pięknych. Ciesząc się i gratulując koledze dostania się na wymarzone studia, powiedziałam, że jestem zmartwiona, bo nie wybrałam się na pielgrzymkę.
Zadzwoniłam do koleżanki Danusi z zapytaniem, czy wybierze się razem ze mną na pielgrzymi szlak. Zgodziła się od razu, nasi rodzice też. Zastanawiałyśmy się, jak z Gdańska dojechać na „tę” Górę Św. Anny i podróżowałyśmy całą noc pociągiem do Krakowa, a potem busem dotarłyśmy na miejsce.
Długowłosi i obszarpańcy
Byłyśmy bardzo zaskoczone, widząc gromadzących się uczestników na dziedzińcu klasztoru Św. Anny. Już po pierwszym „momencie” zaskoczenia, powiedziałam ukradkiem do koleżanki, że w drogę wyruszamy o dziwo z hipisami, a nawet punkami. Rozpuściłyśmy z Danką włosy z przedziałkiem po środku, aby nie odbiegać swoim wyglądem od grupy.
Mniszki Dominikanki z klasztoru św. Anny z wielką czułością i dużą dozą empatii zaopiekowały się „nietypową grupą pielgrzymów”, dając zupę, kanapki na drogę i co najważniejsze, dzieląc się „przy okazji” Dobrą Nowiną.
Jedna z sióstr dominikanek opowiedziała mi w detalach, co trzeba zrobić, jeśli ktoś bardzo pragnienie mieć dziecko i tu przyjeżdża właśnie na Górę Św. Anny i w kościele woła do babci Jezusa o pomoc. Przyznaję, że jako nastolatka nie wszystko „ogarniałam” i chyba żyłam w poczuciu, że wszyscy, którzy chcą mieć dzieci, to je zwyczajnie mają.
Na szczęście siostra dominikanka uświadomiła mi, że jest różnie, a ci, którzy nie mają dzieci i rozpaczają, tu właśnie w to święte miejsce przyjeżdżają. Anna - Hanna z hebrajskiego oznacza wdzięk i łaskę – kontynuowała dominikanka. Wszystko zapamiętałam i jak tylko w późniejszym okresie ktoś ze znajomych tęsknił za rodzicielstwem i zwierzał mi się, że jest trudność, to natychmiast opowiadałam całą historię od A do Z, i kierowałam przyjaciół w stronę Góry Św. Anny.
Ruszyliśmy w drogę. Na jednym z przystanków, gdzie odpoczywaliśmy, podeszła do mnie przerażona starsza pani i zagaiła, co ja robię w „takim” towarzystwie, bo schludnie wyglądam i dobrze mi z oczu patrzy. Zatkało mnie. Pani z poczuciem misji ratowania młodego człowieka kontynuowała: Proszę dać sobie spokój z tymi długowłosymi obszarpańcami. Spakować się i wracać do rodziców! I to jak najprędzej!
Ksiądz, który nigdy nikogo nie odrzuca
Duszpasterzem grupy długowłosych okazał się salezjanin, ks. Andrzej Szpak. Najbardziej zapamiętałam sytuację, kiedy ks. Andrzej jeszcze z mokrymi włosami umytymi w zimnej wodzie sprawował msze świętą na łące, w pobliżu Doliny Miłosierdzia i Jasnej Góry, przy pięknie przygotowanym ołtarzu. Piszę „pięknie”, bo zrobiony spontanicznie z kawałków drewna ołtarz był naprawdę niezwykły.
Ale bycie duszpasterzem „długowłosych” nie było takie proste. Słyszałam głosy „pielgrzymkowej starszyzny”: że ks. Andrzeja spotykają różne przykrości i brak zrozumienia, że co on właściwie robi z tymi dziwnymi ludźmi. A może zwyczajnie się zagubił?
Jezu ufam Tobie
To, co mnie najbardziej poruszyło w pielgrzymowaniu z hippisami, nie były długie włosy, ekscentryczne zachowanie czy ubiór. Nie. Poruszające było to, że w grupie nie było żadnych kolorowych religijnych obrazów, feretronów, chust. Ale na początku grupy zawsze jedna lub dwie osoby trzymały obraz „Jezusa z promieniami”, bo tak to sobie wtedy tłumaczyłam.
Mając kilkanaście lat, nie znałam dokładnie kultu i wizerunku Jezusa Miłosiernego. Dla mnie wielkim świadectwem było to, że każdego dnia o godz. 15.00 odmawialiśmy, a właściwie śpiewaliśmy z towarzyszeniem gitar „Koronkę do Miłosierdzia Bożego”. Muzyka i charakterystyczne dźwięki brzmią w mojej pamięci do dzisiaj.
"Choćby się waliło, paliło i było trzęsienie ziemi, Koronka o piętnastej musi być!" – mówił jeden z pielgrzymów, który miał długie, poplątane włosy i zniszczoną przez narkotyki twarz. Nie uwierzycie, ale to zdanie - jak dłoń przyłożona na sercu - pozostało na zawsze w moim życiu i tego się trzymam: Jezu, ufam Tobie w codziennym wędrowaniu.