Historia, którą tu opiszę, zabrzmi jak legenda. Wiem. Ksiądz Czarnowski kupił koparkę, na którą zrobił uprawnienia… Każdy blok jego parafii miał świeckiego proboszcza, a każde piętro wikarego.Pamięci księdza Wojciecha Czarnowskiego, proboszcza parafii Miłosierdzia Bożego przy ul. Żytniej w Warszawie.
Wspomnienia pierwszych lat życia na zawsze wpływają na obraz świata. Łapię się na tym, że patrzę na Kościół Powszechny z perspektywy małej warszawskiej parafii otoczonej szarym blokowiskiem w latach osiemdziesiątych i tęsknię. Gdyby Kościół Powszechny była taki jak ta parafia – na świecie byłoby o połowę mniej problemów.
Historia, którą opiszę, zabrzmi jak legenda. Wiem. Zazwyczaj prawda jest ciekawsza niż filmowe scenariusze.
Czytaj także:
Miłosierdzie na warszawskim blokowisku. Tu Bóg rozmawiał z s. Faustyną
Ksiądz Wojciech Czarnowski pojawił się na warszawskim blokowisku, żeby zrobić desant. Desantem zawiadywał oczywiście prymas Wyszyński, ale gdyby coś się nie udało – do odstrzału był komandos – Wojciech. Desant miał polegać na wydarciu komunistycznym władzom miasta działającym w porozumieniu z politycznym Urzędem do Spraw Wyznań, starego, zrujnowanego w czasie wojny, kościoła.
Kościół to nie byle jaki, bo przed wojną modliła się w nim siostra Faustyna Kowalska. Potem przebiegały obok niego mury getta, w czasie Powstania Warszawskiego był świadkiem dramatycznej rzezi Woli a na koniec doszczętnie strawił go pożar.
Po wojnie pobudowano dokoła niego szare bloki. Przez 29 lat w jego wnętrzu powoli rosły drzewa. Kiedy główny architekt miasta zaplanował plantowanie terenu a nieopodal wyrosła baza PKS, do akcji włącza się nasz bohater.
Desant
Z całej świątyni tylko przedsionek posiadał zadaszenie – półtora na półtora metra. Były w nim nawet zamykające się, choć nadpalone drzwi. Wyczekano więc do pierwszej, ciepłej soboty w maju 1973 roku. Sobota była ważna, ponieważ szefowie i zarządzający komunistycznych departamentów kontroli byli, jak to się wtedy mówiło, na daczach.
Do przedsionka wstawiono ołtarz, tabernakulum i rozpoczęto adorację Najświętszego Sakramentu. Miejsca było tak mało, że ludzie klęczeli na zewnątrz, wśród gruzów i przez drzwi patrzyli na hostię. Ksiądz obawiał się interwencji milicji – ale wiedział, że jak dotrwają do niedzieli i zacznie się życie parafialne to trudniej będzie ich usunąć.
Interwencja była dopiero w poniedziałek. Kto jednak zakaże ludziom spontanicznego kultu? Kult ten mimo interwencji władz ciągle się odnawiał. Kolejny etap desantu był na jesieni. W bocznej nawie, którą od strony kościoła dało się ograniczyć improwizowaną ścianą, zostały z przedwojnia metalowe ramy okienne.
Jeden z parafian przygotował szyby zbrojone metalową siatką a ksiądz Wojciech instalował je okiennym kitem. Tego było za dużo. Panowie z Urzędu do Spraw Wyznań zbesztali księdza w biurze a kościół okleili tablicami o zagrożeniu życia i zakazie wstępu.
Rada parafialna nieistniejącej parafii miała poważny problem. Jej decyzja była tyle odważna, co przewrotna. Nakupiono desek, którymi pozabijano co się tylko dało, wieszając wszędzie informacje o respektowaniu zakazów. Deskami zabijano wszystko poza przedsionkiem i boczną nawą, w których wciąż nielegalnie zbierali się ludzie. Tak w tajemnicy rosła parafia.
W nocy z Wielkiego Piątku na Wielką Sobotę naciągnięto na kościół gigantyczną płachtę z folii ogrodniczej, jaką wykorzystuje się do uprawy papryki. Ludzie zjawili się rano na święcenie pokarmów a uśmiechnięty proboszcz tej podziemnej parafii czekał na nich z miednicą pełną jaj na twardo.
Pod stopami chrzęścił piach, nad głową łopotała folia a w Niedzielę Zmartwychwstania szła pierwsza procesja rezurekcyjna. Kilka tygodni później na wizytację przyjechał Prymas Wyszyński. Tak powstała parafia Miłosierdzia Bożego, chociaż jego kult jeszcze nie był oficjalnie dozwolony.
Czytaj także:
Hospicjum św. ojca Pio powstanie w sercu warszawskiego blokowiska
Pro Memoria
Pod datą 21 maja 1974 r. Prymas Wyszyński po pierwszej wizycie w kościele na Żytniej zapisał:
Kaplica, spalona w czasie wojny, dotąd nieodbudowana, bez dachu i sklepienia, została przykryta dachem celofanowym przez ks. Wojciecha Czarnowskiego. […] Wygłosiłem Słowo Boże, w którym starałem się dodać ducha ludziom, którzy własną pracą […] doprowadzili do tego, że wnętrze zarośnięte drzewami stało się użyteczne. […] Stąd zaprowadzono nas do domu dolnego.
Zebrało się ponad 150 osób. Nie mogłem początkowo zorientować się o co idzie. Na stołach przykrytych obrusami stoją talerze z bochenkami przekrojonego chleba czarnego, szklanki i spodeczki z musem jabłkowym. […] Jemy chleb z musem i pijemy herbatę […] Wśród tych ludzi czuje się zapał „pierwszej gminy chrześcijańskiej”. Toteż siedzimy dość długo, snując projekty. M.in. pada pytanie o miejsce „kultu Miłosierdzia Bożego” – na co udzielam zwięzłej odpowiedzi.
Kiedy następnego dnia ksiądz Czarnowski w podziękowaniu za wizytę Prymasa odwiedził go w Kurii Warszawskiej – od któregoś z pomniejszych kurialistów otrzymał mocną reprymendę. Bo jak można potraktować Prymasa czarnym chlebem i powidłami. Przez ponad dwadzieścia następnych lat, ten zestaw kulinarny nazywany „daniem prymasowskim”, będzie uświetniał w parafii wszystkie oficjalne uroczystości.
Budowanie
Nowy proboszcz nie miał zamiaru się stąd ruszać. Spał więc na początku w stolarni, bo i tak pracował do późna w nocy a na drewnie się znał. Potem przeniósł się do stróżówki, następnie do kurnika – czyli do schowka na ziarno dla kur u rezydujących blisko sióstr zakonnych.
Kiedy w parafii rozpoczął się remont z prawdziwym rozmachem – zamieszkał w baraku. Dopiero po wielu latach w murowanym budynku, który razem z całą parafią mozolnie budował. Była to poważna budowa, a nie były to czasy, żeby dało się wynająć firmę.
Ksiądz Czarnowski więc w porozumieniu z Episkopatem Polski kupił koparkę, na którą zrobił uprawnienia. Poza tym, że całe dnie kopał fundamenty dolnego kościoła, najmował się z koparką do prac na mieście, czym dorabiał na budowę parafialną. Dziedziniec, co już dobrze pamiętam, roił się od ludzi, którzy nosili cegły, jeździli z taczkami, przerzucali łopatami piach. Budowali. Może tego nie widzieli, ale budowali przede wszystkim sami siebie jako społeczność. Od początku wiedział to proboszcz.
Nie ma bloków – są domy
Parafianie, którzy już w czasach podziemnych byli dobrze zorganizowani – zorganizowali się jeszcze lepiej i praktyczniej. W każdym bloku mianowano świeckiego proboszcza. Na każdym piętrze wikarego. Grupą domów zawiadował dziekan a nad całym osiedlem czuwał biskup. Ta struktura sprawiła, że żywy impuls z wielkiego domu, jakim był kościół – szedł pod betonowe strzechy z prędkością światła.
Właśnie – dom. Mimo iż było to betonowe miasto, nikt nie mówił tu o blokach – używano słowa „dom”. Nie mówiono też o klatkach – co najwyżej o „kondygnacjach”. Nawet „Dom parafialny” stał się „Domem parafian”.
Na początek z większości praktyk parafialnych wyeliminowano pieniądze. Nikt nie sprzedawał tam opłatków i wody święconej. Bo jak chleb i woda może w ogóle coś kosztować? Zaradny proboszcz kupił więc maszyny do produkcji opłatków. Już od listopada kolejne ekipy parafian dyżurowały przy maszynach.
Potem wspólnie opłatki święcono modląc się z wszystkich mieszkańców domów. Na końcu proboszcz odwiedzał każde domowe piętro, na którym jeszcze w stanie wojennym śpiewano kolędy i dzielono się czym się w tych biednych czasach dało. Po pasterce wszyscy jak stali w kościele – dzielili się opłatkiem odnajdując wokół siebie starych i nowopoznanych znajomych.
Czytaj także:
Ks. Roman Indrzejczyk: święty kapłan, poeta, kapelan prezydenta. 10 kwietnia 2010 r. był w TYM samolocie
Efektem tego w windach, na korytarzach i w mieszkaniach już przez cały rok ożywały rozmowy i zawiązywały się znajomości. Pieniędzy nie brano też od nowożeńców. Poza tym taca z mszy zawsze była im przekazywana na nową drogę życia. „Jeśli ktoś ma być czymś tego dnia obdarowany – to na pewno nie parafia tylko nowożeńcy!” – mówił ksiądz Czarnowski.
Ksiądz generalnie był obecny w życiu swoich parafian. Przez nikogo nie zapraszany jeździł na ich pogrzeby parafialnych rodzin, na cmentarze. Nikt nie woził go samochodem. Jeździł sam, czasem komunikacją miejską, a jak było dalej, to i PKS-em.
Artyści
Pomieszczenia wybudowane z rozmachem wokół kościoła szybko zostały opanowane przez artystów. Nie było w tym ekscentryzmu, była jakaś ogromna społeczna empatia. Był to czas komuny i stanu wojennego. Podczas gdy twórcy bojkotowali galerie, teatry i sale koncertowe – dostali w świeżutkich, obszernych pomieszczeniach parafialnych metry kwadratowe i sześcienne.
Zjeżdżali więc najlepsi plastycy na ogólnopolskie wystawy z Krakowa i z Warszawy. Gintrowski grał koncerty z Łapińskim a w salach parafialnych wyświetlano filmy, które pożyczało się z ambasad. Lektor i zarazem tłumacz, na żywo tłumaczył kwestie parafianom zgromadzonym w podziemnym kościele.
Ba, niektórzy artyści w ogóle zamieszkali w tych pomieszczeniach i założyli tam swoje pracownie. Wszystkim tym zarządzali ludzie – mieszkańcy blokowiska, którzy byli tam niekwestionowanymi gospodarzami a każde spotkanie, nawet to z najbardziej wyrazistym „ą” i „ę” kończyło się daniem prymasowskim.
Pewnego dnia do proboszcza przyszli Ernest Bryll z Andrzejem Wajdą z propozycją wystawienia w kościele autorskiej sztuki teatralnej w najlepszej, jaką można by sobie w Polsce wymarzyć, aktorskiej obsadzie. Proboszcz się zamyślił… chwileczkę… muszę zapytać parafian.
Czy ksiądz wie, z kim ksiądz rozmawia? Zapytał skonfudowany Bryll? Czy Pan wie, w jakim jest pan miejscu? Odpowiedział ksiądz Wojciech – tu jest parafia… Parafianie się zgodzili więc Wajda z Bryllem w Wielki Piątek 1985 roku wystawili „Wieczernik” – spektakl o nadziei i wolności.
Janda, Olbrychski, Kolberger, Machalica, Malajkat i wielu innych wystąpili na scenie – czyli we wciąż nieotynkowanym, wypalonym wnętrzu kościoła, między dwoma gigantycznymi kolumnami podtrzymującymi niebo. Kolumny podtrzymywały niebo, ponieważ foliowy dach został w końcu zamieniony na… szklany. Do dziś mnie to zadziwia. Zamiast gapić się w sufit, parafianin gapił się w niebo. Chmury, słońce, w końcu błyskawice – jedną z nich bardzo dokładnie pamiętam – obserwowało się podczas niedzielnej liturgii.
Cena
Ksiądz Czarnowski płacił jednak cenę za odwagę. Ciągano go po urzędach politycznych i chodził na przesłuchania – komunizm nie odpuszczał. Znalazł się na liście niewygodnych księży razem z księdzem Jerzym Popiełuszką, z którym zresztą się znał i u którego bywał.
Pomysł księdza Wojciecha na parafię był jednak inni niż pomysł księdza Popiełuszki. Nie solidarnościowy świat pracy – a świat zwykłych ludzi, mieszkańców, parafian. Może nie było to dla agentów SB aż tak ważne. Cegły na grób księdza Jerzego przywiózł ksiądz Wojciech Czarnowski z parafialnej budowy.
Czytaj także:
Zimą skarpetki na drutach, latem – lody. Proboszcz znów zaskakuje, zbierając na remont
Ekumenizm
W 1986 roku Jan Paweł II organizował w Asyżu przełomowe spotkanie międzyreligijne. Przybyli tam przedstawiciele wielu religii na wspólną modlitwę o pokój. Spotkanie takie odbyło się w tym samym czasie w parafii na Żytniej.
Artyści pomogli stworzyć w licznych pomieszczeniach parafialnych kaplice poszczególnym religijnym denominacjom. Nie było to działanie na pokaz. Trwała tam żywa modlitwa. Nie tylko prawosławni i ewangelicy… Również hinduiści, buddyści, muzułmanie… lista była długa.
Wszyscy oni byli obecni pod szklanym dachem, przez który przeświecało niebo dziwiąc się zapewne, że coś takiego ma miejsce wśród szarych bloków na przeciętnym osiedlu w Warszawie. „W Asyżu nie było wtedy dalajlamy a na Żytniej był!” – podkreślał z zadowoleniem ksiądz Wojciech.
Wolność
W ślad za artystami i ekumenizmem na Żytnią przybyła myśl wolnościowa. W 1987 roku odbył się tu międzynarodowy kongres z wiązany z Deklaracją Helsińską, która orzekała o prawach człowieka, szczególnie ciemiężonego w ustroju komunistycznym.
Mimo ustrojowego bojkotu i dyplomatycznych oraz milicyjnych blokad, zjechały się telewizje z całego świata. Kongresmeni siedzieli w futrach i swetrach, bo było zimno. Grzały na szczęście kozy a wieczorami jak zawsze parafianie podawali czarny chleb z musem jabłkowym.
Był to pierwszy międzynarodowy kongres w powojennej Polsce, który nie był organizowany pod komunistyczną flagą. Co do wolności, w 1988 roku w parafii na Żytniej Lech Wałęsa powołał swój Komitet Obywatelski, który wygrał wybory w 1989 roku. Ksiądz Wojciech wspominał potem jego rozterki polityczne, kiedy na parafii jadał z nim kolacje. Zapewne czarny chleb z musem jabłkowym.
Czytaj także:
Proboszcz z Lampedusy śpi na ulicy. Na wyspę przybywają kolejni uchodźcy
Miłosierdzie
Kiedy artyści i politycy znaleźli sobie miejsce w przestrzeniach wolnej Polski po 1989 roku, odeszli. Natura nie znosi jednak próżni. Ulice Warszawy wypełnione wolnością, zapełniły się szybko również biedą i bezdomnością. Żytnia ruszyła im więc na pomoc!
Jeszcze przed reaktywacją Caritas w Warszawie, przed programami socjalnymi i psychologicznymi, ksiądz Czarnowski, razem z parafianami rozpoczął patrolowanie ulic. Szybko parafialne budynki zamieniły się w schronisko dla bezdomnych mężczyzn „Przystań”.
Poza nim stworzono także schronisko dla bezdomnych kobiet „Malwa”, także łaźnię i bar charytatywny. Jednak skąd na to wszystko środki? Parafianie, organizując się w grupy i w dyżury, rozpoczęli z kwestą kurs po warszawskich kościołach.
W barze „Tylko z darów miłosierdzia” dymiła zupa a na stołach stały rzędami menażki. Kiedy miałem piętnaście lat, roznosiłem tą zupę do domów sędziwych, zagubionych w tym świecie ludzi. Niech mi ktoś powie, że papież Franciszek odkrył Miłosierdzie!
Epilog
Ksiądz Wojciech Czarnowski odszedł za dekretem prymasa Glempa z parafii na Żytniej w 1997 roku. Jego następca szybko otynkował kościół.
Budynki parafialne zamienione w schronisko dla osób bezdomnych – przekazano z urzędu Caritas. Między bezdomnymi a kościołem, przez środek dziedzińca postawiono mur.
Koniec
Wiem, że nie opisałem nawet połowy zdarzeń godnych zapamiętania. Zresztą, zgodnie z logiką księdza Wojciecha, im mniejsze, bardziej kameralne wydarzenia, dotykające serc konkretnych ludzi, tym ważniejsze.
Dopiero dziś zaczynam rozumieć, jaką dostałem lekcję Kościoła. Może z tego powodu nie mogę nigdzie znaleźć miejsca. Sądzę, że prawdziwy Kościół to ten, który pamiętając o każdym człowieku, nie zakorzenia się w świecie, ale pociąga świat za sobą.
Dziś w parafii Miłosierdzia Bożego przy Żytniej, do której potem wielokrotnie wracał, odbywa się pogrzeb księdza Wojciecha Czarnowskiego. Mam nadzieję, że jak każdy prorok, zostanie po czasie zrozumiany i że ktoś pójdzie jego drogą.
Czytaj także:
„Mamo, czy ksiądz też sika?” Czego na szlaku człowiek dowiaduje się o sobie – opowiada ks. Piotr Jarosiewicz