"Jestem zupełnie inną osobą, odkąd zaczęła się moja podróż wiary" – mówi Fatima Leung-Wai. Ta piękna, uśmiechnięta dziewczyna urodziła się i wychowała w Nowej Zelandii w kulturze Samoa (Oceania). Trochę czasu minęło od naszego spotkania, kiedy otwarła przede mną serce i opowiedziała o zmianach, jakie w niej zaszły. Dziś wiem, że okazały się trwałe.
"Przyszłam na świat w rodzinie katolickiej, ale chodziłam do kościoła tylko dlatego, bo tak kazali rodzice. A naprawdę koncentrowałam się na pieniądzach i na tym, czego uczą nas środki masowego przekazu: że ważne jest posiadanie domu, rodziny, auta...
Myślałam, że Boże plany i moje są różne. Chciałam zrealizować własne: jechać do Hollywood i występować w telewizji. W naszym kraju oglądamy wiele programów telewizyjnych, jesteśmy tym pochłonięci! „Taniec z gwiazdami”, hip-hop – to były moje marzenia. Pragnęłam błyszczeć i tańczyć jak Beyoncé albo Madonna.
Nie lubiłam kultury Samoa, w której wzrastałam i nie cierpiałam tradycyjnych tańców. Zresztą, mój tata w jednej czwartej jest Chińczykiem, więc dodatkowo czułam odrzucenie, jakbym nie należała do miejsca, gdzie mieszkaliśmy. Stąd we mnie taka ambicja.
W szkole plotkowano na mój temat, bo byłam inna. Pytałam siebie: Kim jestem?. Gdy studiowałam na uniwersytecie w Nowej Zelandii, ponad 70 procent studentów stanowili Europejczycy, a tylko 6 procent Polinezyjczycy. Znów byłam w mniejszości. Ponadto większość studentów mojego kierunku to biali mężczyźni.
Studiowałam, co prawda, kierunek techniczny, ale jednocześnie próbowałam tańczyć. Wraz z rodzeństwem, siostrą Ann-Margaret i bratem Martinem, prowadziliśmy wspólnie interes – uczyliśmy zumby, łączącej elementy tańców latynoamerykańskich z fitness. Jak mówiłam, nie znosiłam polinezyjskiej kultury.
Trzymałam się mojego planu. Właściwie to miałam plany na 10-15 lat do przodu! Świat mówił, że muszę być silna. A tak naprawdę od wielu lat cierpiałam z powodu relacji z dalszą rodziną i mamą – zawsze ze sobą walczyłyśmy. Kłóciłam się też z rodzeństwem. Tak dorastałam. Miałam cele, szukałam szczęścia, ale zawsze uważałam się za niewystarczająco dobrą i piękną.
Gdy dostałam pracę w nowym miejscu, zarobiłam mnóstwo pieniędzy. Pracowałam z osobami w wieku 50 lat i starszymi, na dodatek w międzynarodowej firmie w Nowej Zelandii. Wynajmowałam mieszkanie w mieście nad oceanem, z widokiem na góry, wśród amatorów surfingu. Byłam tam jedyną dziewczyną z Samoa.
To znów było nowe. Typowa dziewczyna z Samoa nie wyprowadza się z domu aż do zamążpójścia.
Nowi znajomi nie byli wierzący. Sama więc zaczęłam wątpić. Chodziłam w niedziele na msze święte, ale równocześnie imprezowałam, upijałam się, podróżowałam, szastałam pieniędzmi. W Nowej Zelandii wiele kobiet robiących karierę nadużywa alkoholu...
Mój brat pytał: Czemu tyle pijesz?. Rodzina mówiła, że chleję jak facet. A we mnie zebrało się dużo dumy, ambicji, kultury światowej. Nie byłam szczęśliwa. Brakowało już wyzwań w pracy.
Kiedyś Martin powiedział: Musisz pojechać jako wolontariuszka na Światowe Dni Młodzieży do Brazylii. A ja właśnie wróciłam z Azji, gdzie miałam tour z alkoholowymi imprezami.
Nie zależało mi na tym ŚDM-ie, ale zaaplikowałam, by zostać wolontariuszką. Razem z Martinem spędziliśmy w Rio 2 tygodnie.
Porównałam potem doświadczenie z Tajlandii, gdzie niedawno imprezowałam, oraz z Brazylii, gdzie też była plaża, ale ludzie zachowywali się inaczej. I to był punkt zwrotny: w Rio zauważyłam ludzi szczęśliwych, dobrze wyglądających. Młodych, wspaniałych facetów. Trzeźwych! To dopiero prawdziwe party!
Dobrze czułam się z bratem, rozumieliśmy się. Ale równocześnie przestraszyłam się, bo wiedziałam, że moje życie w Nowej Zelandii jest inne. Płakałam, bałam się zmienić. To przecież ja organizowałam i rozkręcałam imprezy! Jak więc mogę zostać misjonarzem???
Po powrocie z Rio przestałam pić alkohol. Powiedziałam znajomym, że startuję w konkursie sportowym i ćwiczę. Bałam się wyjawić prawdę na temat wiary. Potem próbowałam skupić się na umyśle.
Pisałam, rozpoczęłam kurs biznesowy. Po jego ukończeniu zaplanowano podsumowujące spotkanie w Meksyku. Rzuciłam pracę w maju 2015 r., a w wyjeździe do Meksyku miało mi towarzyszyć rodzeństwo – chcieliśmy wspólnie podróżować.
Na lotnisku okazało się, że... nie możemy lecieć, bo nie mamy wykupionych biletów powrotnych. Musieliśmy zapłacić za inne (najtańsze były do Niemiec) i wydać prawie wszystkie pieniądze przeznaczone na całą podróż. Mieliśmy 5 minut, żeby pożegnać się z rodziną.
W sercu słyszałam głos Jezusa: Nigdy się nie poddawaj, Ja zawsze jestem przy Tobie. Pierwszy raz pomodliłam się tak z całej duszy!
Pamiętam siebie, w tych moich wysokich szpilkach, biegnącą za Martinem i Ann-Margaret w kierunku bramki, by zdążyć na samolot. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że właśnie rozpoczynamy podróż, która pomoże nam odkryć, kim jesteśmy i powierzyć wszystko Bogu, zgodnie ze słowami: Jezu, ufam Tobie.
Musieliśmy powierzyć się Bogu, bo nie mieliśmy nic. Znaleźliśmy informację w internecie, że można wymieniać się pracą za mieszkanie i jedzenie. Na takiej zasadzie zatrzymaliśmy się w meksykańskim hostelu, który prowadziło małżeństwo: Polka z Meksykaninem. Zmywałam, gotowałam, pracowałam na recepcji, a Martin budował stronę internetową hostelu.
Równocześnie zaczęliśmy się modlić, pościć i zastanawiać, czego Bóg od nas chce i jak możemy Mu służyć naszymi talentami.
Po 2,5 miesiącu pobytu w Meksyku pojechaliśmy na plażę do miasteczka La Punta, w regionie Puerto Escondido. Mieliśmy małą cabanę, chatkę, w której pochodzący ze Słowenii właściciele prowadzili interes. Tam gotowaliśmy, sprzątaliśmy i serwowaliśmy jedzenie. Nigdy wcześniej nie przyrządzaliśmy dań wegetariańskich lub takich bez glutenu. Było to więc dla nas wyzwaniem, ale zaufaliśmy Bogu. W Nowej Zelandii chcieliśmy przecież prowadzić kawiarnię. Spełnialiśmy zatem swoje marzenia.
Równocześnie odprawialiśmy nowennę pompejańską, prosząc o światło co do Bożej woli wobec nas. Korzystając z profilu społecznościowego prosiliśmy także znajomych o duchowe wsparcie. Ponieważ w okolicy był tylko jeden kościół katolicki, codziennie szliśmy półtorej godziny, by móc uczestniczyć w Eucharystii i potem tyle samo wracaliśmy.
Jak pięknie jest mieszkać tuż przy ocenie! W La Punta doświadczyłam prostego życia. Nastąpiło też uzdrowienie relacji z moją mamą i z... Maryją.
Odkryłam, co to znaczy, że jestem kobietą. Jaka jest moc tego, że przynosimy na świat życie. Przekonałam się, iż bycie kobietą jest piękne. Zaakceptowałam, że jestem Fatimą. Nie chciałam już być kimś innym. Nauczyłam się kochać siebie jako dziecko Boga.
Tyle przemierzyłam, by zdać sobie sprawę, że dobrze jest być sobą. Bóg stworzył nas wspaniale. Jego plany okazały się powyżej moich oczekiwań! Nie muszę być agresywna, krzywdzić siebie, np. nadmierną ambicją. Zaczęłam czuć się szczęśliwą. To Duch Święty ożywiał i uzdrawiał mnie.
Co nie znaczy, że było kolorowo. Zaczęliśmy się kłócić z rodzeństwem. Martin chciał jechać do domu. Nigdy wcześniej tyle nie gotowaliśmy i to jeszcze meksykańskiego jedzenia!
Gdy szliśmy do kościoła, po drodze mijaliśmy polinezyjską restaurację. Jej właściciele zapłacili nam, byśmy tam tańczyli. To wtedy odkryłam, że te tańce... są dla mnie!
Zaczęliśmy też wspólnie śpiewać i ćwiczyliśmy w naszej chatce religijne piosenki. Opracowaliśmy prezentację dla naszej rodziny o tym, co robimy i jak rzeczy się zmieniły. Naprawdę staliśmy się... misjonarzami.
Nadchodził listopad. Mieliśmy wykupione bilety do Niemiec. Pamiętam, że omal nie spóźniliśmy się na lot. W Niemczech było nam zimno, nie czuliśmy Ducha. Rodzice przysłali nam trochę pieniędzy, udaliśmy się więc do Paryża, gdzie spędziliśmy 2 tygodnie. Myśleliśmy, by we Francji rozkręcić biznes i kontynuować naukę gotowania.
Usłyszeliśmy jednak od koleżanki, która uczestniczyła w ŚDM w Brazylii, że właśnie wraca z Krakowa, gdzie trwają przygotowania do następnych Światowych Dni Młodzieży. Powiedziała, że w Polsce pilnie potrzebują wolontariuszy mówiących po angielsku: „native English speakers. Koleżanka obejrzała naszą prezentację i zachęcała nas do nowego kierunku misji.
Nie mieliśmy żadnej wiedzy o Polsce. Znaliśmy tylko Jana Pawła II. Pamiętam, że decyzję podjęliśmy w czasie modlitwy w katedrze Notre Dame. Zamiast otwierać biznes, postanowiliśmy najpierw służyć Bogu, jadąc do Polski. Choć nie chcieliśmy spędzić w niej zbyt dużo czasu.
Przesłaliśmy do Krakowa maile i prezentacje, a potem przez Skype’a rozmawialiśmy z Marzeną z biura ŚDM. Jej oczy mówiły, że naprawdę potrzebna jest pomoc! Przed wylotem pielgrzymowaliśmy jeszcze do Lourdes, oddając się pod opiekę Maryi. Do Krakowa zawitaliśmy w styczniu 2016 r., mając ze sobą po 10 kg bagażu. Wtedy pierwszy raz zobaczyłam śnieg. Wszystko było białe!
Pomagaliśmy w przygotowaniu do ŚDM, ja przy organizacji Festiwalu Młodych, Ann-Margaret w sekcji rejestracji pielgrzymów, a Martin jako projektant i grafik. Okazało się, że miałam zaszczyt być wśród grona wolontariuszy, którzy zjedli obiad z Ojcem Świętym – wszystkie trudy były tego warte!" – kończy swą historię Fatima.
Po prawie roku pobytu w Polsce, w grudniu 2016 r. rodzeństwo wyjechało do swej ojczyzny. Żegnając się, Fatima mówiła: "Macie tu wszystko: wielu kapłanów, msze święte, spowiedź, orędzie o Miłosierdziu Bożym, gazety katolickie. Tego nie ma w Samoa i w Nowej Zelandii. Dlatego tam chcę być światłem, tym, kim Bóg mnie stworzył".
Dziś realizując to postanowienie, podsumowuje: "Musimy zaufać Jezusowi na każdy moment naszego życia. I tak jak On sam powiedział św. siostrze Faustynie: być Jego żywym odbiciem przez miłość i miłosierdzie".