Nigdy nie brakowało dobrych i zatroskanych ludzi, którzy uważali, że aby zasłużyć na to Błogosławieństwo, należy całe życie przepoić smutkiem; jeśli akurat nie ma z czego się martwić, to człowiek cnotliwy jakiś powód sobie zawsze znajdzie…Błogosławieni, którzy się smucą, albowiem oni będą pocieszeni (Mt 5,4).
Wydaje się jednak, że w takim stawianiu sprawy jest coś sztucznego. I radość, i smutek pochodzą od Boga: chcieć się znieczulić na jedno z tych doznań (lub na oba) bliższe byłoby stoicyzmu niż chrześcijaństwa. A poza tym, co wtedy zrobić z innym wezwaniem Chrystusa, mianowicie: Cieszcie się i radujcie, że wasze imiona zapisane są w niebie (Mt 5,12)? Albo: Nie lękaj się, trzódko mała, bo spodobało się Ojcu waszemu dać wam Królestwo (Łk 12,32)? A Jezus sam rozradował się, gdy to mówił.
Czytaj także:
„Albowiem do nich należy Królestwo niebieskie”. Wiesz, o jakie królestwo chodzi?
Może więc, żeby wszystko pogodzić, należałoby przede wszystkim zestawić powody do radości i powody do smutku.
Powód do radości główny jest ten, że Ojciec daje nam Królestwo, i tej radości nikt nam nie odbierze. Jest murowana i utwierdzona na wieki, a gdy wieki się skończą, będzie miała ostatnie słowo. Powód do smutku jest wtedy, kiedy tego Królestwa brać nie chcemy, ale to przecież nie takiego smutku dotyczy Chrystusowe błogosławieństwo.
Trzeba więc zejść na poziom spraw doczesnych i przypomnieć o tych cząstkowych, doczesnych radościach i smutkach, z których utkane jest nasze życie. Otóż te właśnie smutki, choćby nawet było ich więcej, choćby zdominowały życie ludzkie, będą miały koniec. To jest obietnica. Smutni nie dlatego więc są błogosławieni, że są smutni, ale dlatego, że zostaną pocieszeni. Jak przyjęli smutek, tak przyjmą i pociechę, może tym łatwiej przyjmą i tym głębiej docenią.
W praktyce dużo też na tym świecie zależy od usposobienia. Są ludzie, którym zawsze łatwiej jest znaleźć sobie przyczynę do smutku niż do radości, choćby długo musieli szukać, i są tacy, którzy najmniejszą nawet radość odnajdą w zwałach zmartwień, jakby mieli do tego specjalny magnes. Także i moda działa na ludzi i kształtuje ich postawy. Są społeczeństwa, w których szanujący się człowiek, a już przynajmniej biznesmen, musi być cały czas pogodny i udawać szczęśliwego, inaczej straci kredyt. I są społeczeństwa, w których szanujący się człowiek, a już przynajmniej intelektualista, musi być czarnowidzem, inaczej pogrzebią go na zawsze pod nagrobkiem z napisem „Łatwy optymizm” i nikt już z nim gadać nie zechce.
Niemniej nie widziałam jeszcze intelektualisty, który by swoje czarnowidztwo uprawiał dla zbawienia, albo podpierał je opłakiwaniem (jak to niektórzy pisarze ascetyczni zalecali) własnych grzechów. Jeżeli już, to raczej cudzych.
Tylko że Chrystus mówił do wszystkich ludzi, do wszystkich charakterów i usposobień. I nie powiedział „błogosławieni pesymiści”, a po prostu pocieszył tych wszystkich, którzy mają realne (nie sztuczne) powody do smutku, obietnicą, że te powody ustaną i zmienią się w jeszcze większe szczęście. Tym pewniej, że zaznawszy smutku na ziemi mogli łatwiej przenieść swoje nadzieje na Królestwo.
Fragment z książki „Jednego potrzeba. Refleksje biblijne”
Siostra Małgorzata Borkowska OSB urodziła się w 1939 r. Studiowała polonistykę i filozofię na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika w Toruniu oraz teologię na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. Od 1964 jest benedyktynką w Żarnowcu. Autorka wielu prac historycznych, m.in. „Życie codzienne polskich klasztorów żeńskich w XVII i XVIII wieku”, „Czarna owca”, „Sześć prawd wiary oraz ich skutki”, „Oślica Balaama”, „Ryk Oślicy”, „Twarze Ojców Pustyni”, tłumaczka m.in. ojców monastycznych, felietonistka.
Czytaj także:
Nic tak nie wyzwala w życiu religijnym, jak te dwa słowa