Nie boję się eksperymentować, a jednocześnie wiara to dla mnie ważny temat. „Sacrum Profanum” pokazuje, że jest wiele dróg dojścia do Boga, ważne jest źródło natchnienia – mówi Adam Bałdych. Płyta Adama Bałdycha „Sacrum Profanum” zaskakuje. Znajdziemy na niej m.in. „Bogurodzicę” w wersji jazzowej czy kompozycje św. Hildegardy z Bingen. Muzyk opowiada nam o pracy nad krążkiem, o sacrum i profanum w życiu oraz o wierze w Boga.
Marta Brzezińska-Waleszczyk: Skąd pomysł na płytę „Sacrum Profanum”?
Adam Bałdych: Po okresie młodzieńczego buntu, który oderwał mnie od muzyki poważnej w stronę improwizowanej, po wielu latach poszukiwań, odnalazłem swój muzyczny język. Zacząłem traktować skrzypce w bardzo osobisty sposób, wypracowując swój indywidualny styl. Poszukując nowych form wyrazu, postanowiłem powrócić do swoich korzeni, czerpiąc z bogactwa muzyki poważnej, ale interpretując ją tak, jak gdyby była moją własną twórczością, filtrując ją przez swoją osobowość. Znalazłem przestrzeń, by połączyć klasykę, jazz z twórczą potrzebą wyrażania siebie.
A zwrot ku duchowości?
Obserwując świat, napięcia w człowieku, zrozumiałem, że kontekst duchowy nadaje mojej muzyce głębi. Poszukując ujmujących mnie dzieł, wciąż natrafiałem na muzykę sakralną. Intuicja prowadziła mnie w stronę muzyki, która przez swe piękno jest balsamem na otaczający mnie świat. Sprawia, że przestaję czuć w sobie dysonans. Postanowiłem „wydobyć” średniowieczną muzykę i pokazać jej piękno w kontekście dzisiejszego świata. Zwykle traktuje się ją z wielkim namaszczeniem stylistycznym, a ja pomyślałem, że współczesny człowiek, zwłaszcza młody, chce, by ta muzyka „oddychała” dzisiejszym powietrzem.
Adam Bałdych: Podchodzę do muzyki sakralnej z duchowym szacunkiem
Nie obawiałeś się, że muzyka sakralna będzie kojarzyła się ze średniowieczem, czymś, co przeminęło i nie trafi do współczesnego człowieka?
Mierzyłem się z tym, ale przez to temat zafascynował mnie jeszcze bardziej. Lubię podejmować tematy niewygodne, z utartym wizerunkiem, które trudno wywrócić do góry nogami. To mnie najbardziej kręci. Daje możliwość zmierzenia się z ważnym tematem. Chciałem sprawdzić, czy stać mnie na kreatywność, która wniesie powiew świeżości w ten muzyczny rejon. To fascynujące dla artysty próbującego zinterpretować dzieło we współczesny sposób.
Na krążku znajdziemy klasyczne utwory w zupełnie nowych, „nieortodoksyjnych” aranżacjach. Nie bałeś się, że wzbudzisz kontrowersje?
Podchodzę do muzyki sakralnej z duchowym szacunkiem. Rozumiem, jaka w niej tkwi głębia. Analizując artystów, od średniowiecznych do współczesnych, zrozumiałem, że ich muzyka posługuje się innym językiem. Na pierwszy rzut oka trudno ją zestawić. Ale jeśli się wsłuchać, przekonasz się, że obcujesz z muzyką stworzoną pod wpływem relacji z Bogiem i posiada wspólny mianownik mimo różnicy czasów, w których była tworzona. Nie da się tego nie zauważyć. Założyłem, że jeśli z takim imperatywem podejdę do tworzenia muzyki, słuchacze zrozumieją, że to nie profanacja, ale próba intymnej, osobistej interpretacji dzieł.
Stąd „Bogurodzica” w wersji… jazzowej?
Myśląc o „Bogurodzicy”, wyobrażałem sobie kogoś, kto stoi w pustym kościele i nuci utwór, delikatnie, cicho, dla siebie. To nie musi być utwór śpiewany z patosem, ale osobiście przeżywany. Jestem artystą, który nie boi się eksperymentować, a jednocześnie wiara to dla mnie ważny temat. Ta płyta pokazuje, że jest wiele dróg dojścia do Boga, ważne jest źródło natchnienia, a sposoby wyrazu mogą być bardzo osobiste.
Bałdych: Moje życie wynika między innymi z relacji z Bogiem
Ile w tych utworach tradycji, a ile nowości – da się postawić wyraźną granicę?
Chciałem, aby nie dało się jej wyczuć. Stąd „Sacrum Profanum” obok siebie, bez oddzielenia znakiem. Chciałem, aby świat duchowy i ludzki przenikały się, wzajemnie inspirowały. By muzyka w oryginale i moja improwizacja stanowiły jedną strukturę. Musiały więc wejść we mnie głęboko, aby wypłynąć w osobisty sposób. Improwizacja to dodanie kolejnego rozdziału, współczesnego, pokazanie, że coś, co zaczęło się wiele lat temu, znajduje swoją kontynuację dziś, tu i teraz. To nie jest temat zamknięty. Jazz kojarzy się z czymś stylistycznie jednoznacznie określonym. Dla mnie współczesny jazz łączy bogactwo wszelkich dostępnych i ciekawych gatunków muzycznych.
Mówiłeś o zatoczeniu kręgu w artystycznej podróży. Sięgasz po muzykę poważną, a ze szkoły muzycznej wyleciałeś za granie jazzu. Jak to się stało?
Jako młody uczeń szybko odkryłem jazz i zacząłem improwizować. Było to wbrew regułom szkoły muzycznej. Nauczyciele nie byli w stanie tego zaakceptować. Musiałem wybrać pomiędzy muzyką klasyczną a jazzem. Następnego dnia już mnie nie było w szkole. Muzyka poważna zaczęła jednak do mnie wracać w formie kolaboracji z różnymi artystami. Dostrzegliśmy punkty wspólne. Poczułem, że chcę wrócić do tej rzeki, z której wypłynąłem, ale pokazać nowe spojrzenie, odmienne od utartych schematów. Jest więc improwizacja i osobiste traktowanie instrumentu – brzmienie moich skrzypiec jest nieklasyczne, ale to wciąż ten sam instrument.
Oddzielasz sferę sacrum i profanum?
Dla mnie sfera duchowa i ludzka, w życiu codziennym i życiu artysty, nie ma granicy. Gdyby tak było, trzeba by wyznaczyć miejsce dla Boga, na życie, a tak się nie da. Moje życie wynika między innymi z relacji z Bogiem. Ta relacja sprawa, że ono rozkwita, pragnę jej owoców. Te kwestie w mojej muzyce też mają swój wyraz. Wynikają z mojej duchowości. Jako człowiek – profanum, chciałabym dać wyraz siebie, odnaleźć przestrzenie dla muzyki, łamać zasady, wyznaczać nowe drogi, zmieniać oblicze muzyki. Czuję, że jestem duchowo zjednoczony z ludźmi, którzy mnie słuchają. Chciałbym, żeby zajrzeli w głąb siebie, odkryli swoją duchowość. Chciałbym moją muzyką prowokować do stawiania sobie pytań o tę sferę życia.
„Wiara zmienia mnie jako człowieka, przez muzykę daję wyraz tego, kim jestem”
Skoro mowa o granicach… – wiara powraca w twojej twórczości, nie oddzielasz więc duchowości od pracy?
Wiara zmienia mnie jako człowieka, a ja przez muzykę daję wyraz tego, kim jestem. W muzyce improwizowanej najważniejsza jest prawda. Kiedy staję z instrumentem przed publicznością, tworzę autentyczną muzykę, która mówi o mnie więcej, niż byłbym w stanie powiedzieć słowami. Słowami i wizerunkiem możemy kreować siebie takiego, jakim chcielibyśmy być i widać to we współczesnym świecie. Ludzie są już zduszeni życiem w maskach, które na siebie nakładają, boją się pokazać swoje autentyczne piękno. Podczas improwizacji muzyka wydobywa coś tak głębokiego, że przeglądam się w tym i rozumiem moją wrażliwość i istotę tego, co tworzę. Kiedy zbliżałem się do Boga, moja muzyka nabierała głębi. Inspiracje, które czerpię z wiary, znajdują odzwierciedlenie w mojej twórczości.
Wychodzisz na scenę z czymś bardzo intymnym, osobistym. Nie masz obaw, że za bardzo się obnażysz?
To prawda, wciąż walczę z tym strachem. Dziś świat jest krytyczny, agresywny. Jedynym, co można tej agresji przeciwstawić, jest miłość, dobro, prawda. Chcę z takimi wartościami jako muzyk, i jako człowiek, występować. Może to być oceniane, niezręczne, taka postawa nie jest wygodna, ale nie potrafię inaczej. Muszę działać zgodnie z tym, kim jestem, w co wierzę, co jest dla mnie ważne. Chciałbym, żeby moja muzyka niosła dobro, zmieniała coś w człowieku, by słuchacz czuł się odmieniony. Jestem w stanie dźwigać taką odpowiedzialność w imię ważnych dla mnie idei.
Nie tworzysz jednak wyłącznie dla wierzących odbiorców. Co chciałbyś, żeby „usłyszeli” ci, którzy nie mają relacji z Bogiem?
Chcę, by doświadczyli piękna, a także prawdy o człowieku, który tę muzykę stworzył. By zaczęli poszukiwać tego w sobie samych. By muzyka wyzwalała potrzebę sięgnięcia w głąb siebie. Czy ktoś wierzy czy nie, nie ma znaczenia. To zmienia myślenie, przebudza. Sztuka powinna prowokować i szokować. W moim wydaniu – ładunkiem piękna wyzwalać coś, czego w codziennym życiu, pełnym problemów, ludzie nie dostrzegają.
Adam Bałdych: Św. Hildegarda wyprzedziła swoją epokę. Była niesamowita!
Mówisz, że stałeś się „duchowo świadomą osobą” – to był jakiś szczególny moment czy raczej proces?
Od zawsze byłem wierzący, wiara była dla mnie ważna, ale nie odnosiłem się do niej w muzyce. Świat prywatny i muzyczny pozostawały oddzielone. Poszukując tego, kim jestem, zrozumiałem, że moja muzyka nie może być odseparowana od tego, kim jestem jako człowiek. Ważnym momentem było poznanie mojej żony, Kariny. Ważne jest posiadanie obok siebie kogoś, z kim można rozmawiać o wierze, wzrastać w codziennym życiu. Dziękujemy Bogu za to, co się dzieje w naszym życiu i muzyce, choć często nie jest to łatwe życie. To nas buduje także jako małżeństwo.
Sięgasz po kompozycje św. Hildegardy z Bingen. To ważna dla ciebie postać?
Ona wyprzedziła o wieki swoją epokę. Była niesamowita! Jej muzyka jest ponadczasowa. Jest odpowiedzią na skomplikowany świat, w którym żyjemy. Obcowanie z ciszą i jej wymownością stało się dla mnie czymś niezwykle ważnym. Hildegarda, choć tworzyła przed wiekami, ujmuje prostotą i pięknem. Słuchając jej muzyki, poczułem harmonię. Gdybym ją dziś spotkał, zrobilibyśmy jam session (śmiech). Pewnie dziś Hildegarda byłaby awangardową kompozytorką, jak Sofia Gubaidulina, z której kompozycji również korzystałem. Wierzę, że warto muzykę wywracać do góry nogami, aby odkryć jej nieznane dotąd przestrzenie.
Czytaj także:
Nie jesteś fanem jazzu? To posłuchaj Kasi Kiklewicz „Poza Tobą”
Czytaj także:
Ujrzał w wizji śpiewającą Matkę Bożą i zapisał słowa pieśni. Najpiękniejszy hymn Wschodu
Czytaj także:
Św. Hildegarda z Bingen. Dlaczego dominikanie jej nie lubili?