„Pytam siebie, co z tego zawodowego sukcesu wynika dla moich najbliższych, dla mojej rodziny. To jest dla mnie dzisiaj ważne” – mówi w rozmowie z Aleteią Wojciech Mroczyński, autor sukcesów na polskim rynku takich marek jak Starbucks czy KFC.
Przekazując darowiznę, pomagasz Aletei kontynuować jej misję. Dzięki Tobie możemy wspólnie budować przyszłość tego wyjątkowego projektu.
Wojciech Mroczyński współzarządzał międzynarodową korporacją AmRest, ukończył Harwardzką Szkołę Biznesu oraz studia podyplomowe MBA na Uniwersytecie w Connecticut w USA. Jest podwójnym Ironmanem. Zdecydował się na roczny urlop od pracy, tzw. sabbatical. Niedawno nakładem wydawnictwa Esprit ukazała się jego książka pt. “Najpiękniejsza podróż”.
Anna Malec: Co jest pana największym życiowym sukcesem? Z czego jest pan dziś najbardziej dumny?
Wojciech Mroczyński: Sukces to jest tylko jakiś moment. Na pewno jestem bardzo wdzięczny za to, że mam w sobie cały czas silne pragnienie, by stawać się lepszym. Mimo że udało mi się kilka rzeczy w życiu zrobić, to cały czas mam w sobie ten głód.
Mógłbym wymieniać różne momenty ze swojego życia zawodowego, jednak to było miarą sukcesu kiedyś, dzisiaj jest trochę inaczej. Pytam siebie, co z tego zawodowego sukcesu wynika dla moich najbliższych, dla mojej rodziny. To jest dla mnie dzisiaj ważne.
Bardzo cenię sobie rozwój, świadomość tego, że cały czas jestem w drodze. Najbardziej optymistyczna teoria mówi, że człowiek ma szansę zmienić się do 40-tki – to mało pocieszające. Potem już tylko odcinamy kupony. A ja wierzę, że jesteśmy powołani do tego, by całe życie się rozwijać i że jest na to przestrzeń. Według rozmaitych źródeł wykorzystujemy od 1% do 10 % naszego potencjału, tylko 10 % z tych talentów, które każdy z nas dostał od Boga. To bardzo mało.
Co jest dla naszego rozwoju cenniejsze – porażki czy sukcesy?
Od strony rozwoju absolutnie porażki. Mam ambiwalentne podejście do sukcesów. Od jakiegoś czasu podchodzę do nich z dystansem.
Dobrze mieć wokół ludzi, którzy zadbają o to, by sukces nie hamował naszego rozwoju. Ja bardzo dużo zyskałem nie dzięki sukcesom, ale właśnie dzięki porażkom, choć oczywiście w momencie, gdy ich doświadczałem, patrzyłem na to inaczej.
Jest takie ćwiczenie – linia życia, podczas którego wychwytuje się kluczowe, przełomowe w życiu momenty. I co ciekawe, większość ludzi zaznacza te momenty, które były dla nich trudne. Naprawdę wiele można się o sobie dowiedzieć, analizując swoje porażki. One niosą nam materiał do pracy, wiemy, z czym warto się zmierzyć.
Uważa pan, że każdy z nas jest powołany do tego, by odnieść sukces?
Uważam, że każdy jest powołany do tego, by stawać się lepszym. Tendencje, by szukać doskonałości, perfekcjonizmu są zgubne, bo nakładamy na siebie ciężar, którego nie jesteśmy w stanie unieść – bo gdzie jestem ja, a gdzie ideał?
Sukces jest osiągnięciem jakiegoś zdefiniowanego celu i jest oczywiście ważnym elementem na naszej drodze, ale ważniejsze jest dla mnie to, czy osiągam jakieś cele kosztem innych moich ról, czy jednak udaje mi się zachować równowagę. Jeśli tak – to jest dla mnie sukces. Autentyczny rozwój dzieje się w harmonii ze wszystkimi naszymi rolami.
Bo jeśli w pracy osiągam super rezultaty, to powinienem być też lepszym mężem, ojcem. Jesteśmy całością. Trudno mi wyobrazić sobie świetnego lidera, który jest świetny tylko w pracy. To jest jakiś fałsz. W domu wśród naszych najbliższych jesteśmy najbardziej prawdziwi, tam najlepiej nas widać.
Te momenty walidacji są bardzo potrzebne, bo one nas upewniają, że jesteśmy na właściwej drodze.
Dla wielu jednak wciąż Everestem pozostaje to, by dbając o rozwój duchowy nie stać się już tylko mnichem, o kondycję fizyczną – tylko sportsmanem, a o rozwój zawodowy – tylko biznesmanem. Jaki jest pana przepis po harmonię w tych obszarach?
To nie jest łatwa sprawa. Na pewno pomaga regularna refleksja nad życiem, wyjście z pędu i automatyzmu, zatrzymanie się, zbieranie informacji zwrotnych z otoczenia. Bardzo mi pomogło, kiedy obserwowałem siebie w glorii sportowej czy zawodowej i widziałem, że moja rodzina niekoniecznie była beneficjentem tych moich sukcesów. To zatrzymanie się pozwala zobaczyć, czy aby na pewno się nie oszukuję.
Druga rzecz to umiar – bardzo trudna umiejętność, ale według mnie kluczowa, bo ze wszystkim możemy przesadzić. Np. jeśli ktoś zbyt wiele czasu spędza w kościele a zaniedbuje rodzinę, to taki brak umiaru też jest szkodliwy. Poza tym życie duchowe możemy pogłębiać poprzez swoje zaangażowanie rodzinne.
Bez umiaru trudno jest zachować harmonię. Nadmiar prowadzi do tego, że ta równowaga jest trudna do osiągnięcia. A po trochu można w każdej dziedzinie robić progres.
Pomysł na roczne urlopy wziął się z potrzeby łapania równowagi? Żył pan zbyt szybko?
Tak, z Bożą pomocą udało mi się wyjść z nadmiaru bodźców i życia na wysokich obrotach, z życia, gdzie dzieje się bardzo wiele – współzarządzanie firmą zatrudniającą 40 tys. ludzi fajnie wygląda z zewnątrz, ale to też jest okupione bardzo dużym stresem i odpowiedzialnością.
Doświadczyłem poczucia, że odkładamy z żoną to lepsze życie na później, że ciągle biegniemy. Zobaczyłem, że spieszymy się już nawet do kościoła w niedzielę. To był sygnał ostrzegawczy, że trzeba coś z tym zrobić, że życie w ciągłym pośpiechu i stresie nam nie służy. Z takich pobudek stwierdziliśmy z żoną, że czas zrobić sobie dłuższą przerwę od pracy zawodowej i nabrać do różnych spraw dystansu.
Słucham mądrości ludzi, którzy są już na łożu śmierci. Oni często mówią, że gdyby mogli przeżyć jeszcze raz życie, to mniej by się o wszystko martwili i więcej czasu spędzaliby z bliskimi, na zabawie.
Co dziś pana najbardziej rozwija?
Przede wszystkim pogłębianie życia duchowego. Ono ma dla mnie, poza aspektem religijnym, też wymiar bardzo praktyczny. Mówimy, że w teorii rozwoju człowieka punktem wyjścia jest samoświadomość – trudno się rozwijać, kiedy nie wiem, kim jestem. A sfera duchowa bardzo mi w tym pomaga.
Jest mi bliska medytacja ignacjańska – bardzo konkretna forma, dzięki której dostrzegam to, co mi gdzieś umyka.
Innym źródłem są nasi najbliżsi. Jeśli ktoś jest małżonkiem, to ma olbrzymie źródło informacji na swój temat od swojej drugiej połowy. Dzieci też nam pokazują prawdę o nas. Wychowanie ich to chyba najtrudniejsze zadanie, jakie mamy do spełnienia.
Bycie tatą jest trudniejsze od budowania firmy?
Myślę, że tak. W firmie mamy do dyspozycji autorytet stanowiska, system motywacyjny, zespół ludzi, mamy też inne rzeczy typu dobra koniunktura itp.
W rodzicielstwie jesteśmy we dwójkę. Nie możemy się za kimś schować i powiedzieć, że jako rodzic zrobiłem wszystko, ale zła koniunktura popsuła moje dziecko.
Zdecydowana większość naszych problemów to rzeczy, które wynosimy z domu, nie zawsze mamy tam dobre wzorce i to potem rzutuje na całe nasze życie. Dlatego rodzicielstwo to duża odpowiedzialność.
Kiedyś zapytano Richarda Bransona, człowieka, który stworzył setki firm, jak po jego śmierci powinniśmy ocenić jego spuściznę? Odpowiedział w sposób, który jest mi bardzo bliski – powiedział, żeby spojrzeć na to, na kogo wyrosły jego dzieci.
To było dla mnie niezwykłe świadectwo. Człowiek, który mógłby się pochwalić tym, że zbudował niejedną firmę, na koniec dnia sprowadza swoje bycie na świecie do tego, jakim był rodzicem, a też przez to mężem.
Zamienił pan pęd za zawodowym sukcesem na dążenie do bycia lepszym człowiekiem?
U mnie to nie było czarno-białe, bo zawsze ten wątek duchowy był mi bliski i starałem się tu trzymać równowagę. Kiedyś we wspólnocie, do której należymy z żoną (akademickiej, bo wciąż czujemy się młodo), głosił rekolekcje ojciec Karol Meissner. Pamiętam, że mówiąc o rożnych naszych praktykach religijnych, użył takiego przykładu – gdybyśmy byli takimi pracownikami, jakimi jesteśmy wierzącymi, to większość z nas już by nie pracowała, po prostu by nas zwolniono.
Odniosłem to do siebie, bo po raz kolejny zobaczyłem, że w firmie daję dużo z siebie, rozwijam się, sportowo też osiągam dobre wyniki, w domu – wiadomo, zawsze mogłoby być lepiej, ale generalnie nie jest źle. Ale jak spojrzałem na swoje życie duchowe, to zobaczyłem, że tam często zostaje już taki ochłap. Widziałem duży dysonans między moim życiem duchowym a innymi sferami życia. A one powinny być zrównoważone.
Od jakiegoś czasu praktykuję codzienny ignacjański rachunek sumienia, to jest wspaniała sprawa! Proponowany tam kwadrans szczerości jest bardzo rozwijający. Uczy np. wdzięczności. Jest tam moment, w którym trzeba zobaczyć, co dobrego wydarzyło się w ciągu dnia, i pomyśleć, jak ja na to odpowiadam. A potem wybieram z tego jakiś fragment do pracy. Dzięki temu spojrzałem m.in. na to, ile czasu faktycznie spędzam ze swoją rodziną, a co sam o sobie w tej kwestii myślę. Wydawało mi się, że jestem bardzo rodzinną osobą, a fakty pokazały mi, że rodzina była na szarym końcu.
W tym wszystkim, o czym mówię, w tle zawsze jest ta sfera duchowa – dla mnie fundamentalna. Nie tylko w życiu prywatnym, ale też w biznesie.
Czytaj także:
10 sekretów mamy trójki dzieci i bizneswoman
Czytaj także:
7 rzeczy, które Kościół wie o biznesie, ale nie wie, że wie!
Czytaj także:
Biznes z wiarą w tle, czyli jak dwaj polscy inżynierowie dokonali niemożliwego