Dziecko, czyli kto? Człowiek w początkowej fazie swojego rozwoju. Człowiek, który musi podporządkować się pod reguły panujące w świecie. Człowiek zależny od wszystkich. Człowiek, którego zawsze pragnęłam i w końcu mam. Człowiek, który nigdy nie będzie mi dany. Dziecko. To moje i to we mnie.
Świat na rękach
Wiem, nie ma bardziej atawistycznej więzi niż ta łącząca matkę i dziecko. Nie ma większej potrzeby niż ta, aby o kogoś się zatroszczyć. Bo – jakkolwiek patetycznie by to brzmiało – trzymać dziecko na rękach to tak, jakby mieć w ramionach cały świat. Wojny, konflikty, sens i odpowiedź na najtrudniejsze pytania.
Ale dłonie są za słabe, a myśli nie dość śmigłe, aby zaradzić wszystkim globalnym problemom małego człowieka. Co więcej, dziecko generuje w nas niespodziewane spotkanie – to z samą sobą. Z ukrytą w szczelinach serca dziewczynką, która kiedyś bawiła się lalkami, a dziś… Dziś jest tą częścią w nas, która ponownie prosi o zaopiekowanie. Dziecko przenosi nas w czasie i już jako dorośli, niemieszczący się w maleńkie sukienki kobiety, od nowa uczymy się złościć, akceptować i kochać siebie.
Arogancja zawarta we frazie „mam dziecko”
Przez tysiące lat wartość kobiety definiowana była posiadaniem (lub nie) potomstwa. Jedno dziecko, dwójka, piątka, dziesiątka – prawdziwa profesja. Zdrowe, chore, przeżyło, umarło. Córka, która może przynieść rodzinie zysk i syn, który zawsze podbijał stawkę. Prawdziwa afirmacja kobiecości realizowała się poprzez rodzenie. Bezpłodność odzierała kobiety z możliwości celebrowania życia.
Przyzwyczaiłyśmy się do tego, że dziecko musi się kiedyś w naszym życiu pojawić. I że bez niego świat nie jest pełny. Że my nie jesteśmy.
Urodzenie mojego syna wstrząsnęło posadami takiego myślenia. Zrozumiałam całą arogancję zawartą we frazie: „Mam dziecko”. Zrozumiałam, że w najgłębszym sensie, jego pojawienie się na świecie manifestuje tylko jedną prawdę: „Zyskałem opiekunkę. Jesteś nią ty, Magdo. Zaprosiłaś mnie tu. Proszę cię, nie spieprz tego”.
Dziecko nie uwiarygodniło mojej kobiecości
Zrozumiałam, że dziecko nie jest i nigdy nie będzie spełnieniem moich marzeń i aspiracji. Że to raczej ja będę pomagać mu wyrażać swoje potrzeby, pragnienia, sięgać po nie. Zrozumiałam, że odtąd jestem dla dziecka, ale nie w sensie skumulowania w nim wszystkich swoich życiowych ambicji, tylko jako towarzyszka. Ktoś, kto potrafi prowadzić łódkę, dopóki ten, który dopiero co pojawił się na wodzie samodzielnie nie zacumuje w wybranym porcie i tam zacznie własną, samodzielną już eskapadę.
Zrozumiałam też, że dziecko nie uwiarygodniło mojej kobiecości. Że nie ma czegoś takiego – „Możesz powiedzieć o tym, że jesteś spełniona, jeśli urodzisz co najmniej trójkę dzieci”. Poczułam, jak bardzo przemocowe jest dzielenie nas na warte lub nie warte czegoś ze względu na historię naszej płodności.
Razem z dzieckiem wyruszamy w drogę
O wiele bardziej trafione jest wyznanie, że urodzenie dziecka determinuje kobietę. Jej krąg zainteresowań, sił i możliwości. Odkąd jest przy mnie mój syn, praktycznie non stop potykam się o wystające z kultury i tendencji myślowych przekonania, które próbują zważyć ciężar moich piersi, głowy, predyspozycji, wydajności, sposobu sprawowania macierzyńskiej opieki.
Tymczasem posiadanie dziecka to nie do końca spełnienie najbardziej świetlistych kobiecych planów i wizualizacji. Dziecko dotyka mojego wnętrza, a potem wychodzi z niego z siłą Tsunami. Daje nowy rozdział, nowe doświadczenie i nową odpowiedzialność. Moje kobiece ciało, psychika i dusza razem z nim wyruszają w pewną drogę. I nie możemy już poprzestać na tym, co wiemy. Stale musimy być ciekawe tego dziecka, które trzymamy w rękach, i równie płomiennie odkrywać to, które jest w nas. Musimy ciągle na nowo szukać, którędy chcemy iść.
Czytaj także:
Mąż czy dziecko – kto powinien być na pierwszym miejscu?
Czytaj także:
Słownik Kobiet: Poród
Czytaj także:
Jak pewien bezdomny rozśmieszył moje dziecko