Czy byłabym w stanie jej powiedzieć: „Jak nie będziesz chciała tego dziecka, to ja je wezmę. Zaopiekuję się nim. Tylko proszę nie zabijaj go”?
Ciąża czy stan błogosławiony?
Czas, w którym pod swoim sercem nosisz nowe życie, dla części z nas jest czasem błogosławionym, a dla innych czasem ciąży. Dla mnie był jednym i drugim, szczególnie na początku.
W pierwszym trymestrze doświadczałam bardzo dużych skoków nastrojów. Był czas, gdy przepełniała mnie radość oczekiwania połączona z euforią i wdzięcznością, że mimo złych prognoz lekarskich Bóg ofiarował nam dziecko. Ale były też momenty, w których dopadał mnie bardzo silny lęk. Potrafiłam budzić się przerażona o trzeciej nad ranem.
Czułam wtedy, jak ściska mi się gardło, a mózg zalewają hormony stresu. Pomimo że wiedziałam, że ten lęk jest absurdalny, to i tak działał na mnie obezwładniająco. Powodował, że w jakimś sensie zapadałam się w sobie i pragnęłam uciec od rzeczywistości, w której byłam.
W tamtym czasie myślałam o Maryi. Jak ona przeżywała swoją ciążę? Czy cały czas czuła się błogosławiona? A może dopadały ją wątpliwości? Myślałam, że wielkim wsparciem musiała być dla niej jej relacja z Bogiem, a później wsparcie i akceptacja św. Józefa. Wzorując się na niej, ukojenia w momentach lęku szukałam w modlitwie. Nieocenione było też wsparcie mojego męża.
Rozumiem kobiety…
Gdy wspominam pierwszy trymestr, to ogarnia mnie wdzięczność dla moich bliskich – męża, rodziny, przyjaciół. Tych wszystkich, którzy gotowi byli dać mi wsparcie, wysłuchanie, zapewnienie, ale też konkretną pomoc.
A jednocześnie rozumiem kobiety, które rozważają przerwanie ciąży. I choć absolutnie nie zgadzam się, żeby takie rozwiązanie było dopuszczalne, i marzę, aby każde dziecko miało szansę się narodzić, to gdzieś potrafię wczuć się w sytuację części z nich.
Nie wiem, jak poradziłabym sobie z lękiem bez wsparcia od Boga i najbliższych. Bez ich miłości, cierpliwości, ciepła, dobrego słowa i pomocy byłoby mi strasznie trudno. A przecież tyle kobiet jest samych w tym czasie. Zostają porzucone przez mężczyzn, rodzina się od nich odwraca. Obcy ludzie je oceniają. W samotności i lęku różne myśli przychodzą do głowy…
Chcę myśleć o sobie, że jestem pro-life. Ale po tych moich doświadczeniach wiem, że bycie pro-life to coś więcej niż słowne deklaracje czy podpisywanie petycji o prawne zakazanie aborcji. Bycie pro-life to konkretne działania w mojej codzienności, które pomagają kobietom noszącym pod sercem dziecko.
Jak być pro-life?
Czasem zadaję sobie pytanie, co bym zrobiła, gdybym spotkała kobietę, która jest w ciąży i się boi. Taką, która jest sama, myśli, że sobie nie poradzi. Taką, którą przerasta ta nowa dla niej rzeczywistość. Taką, którą paraliżuje lęk. Czy byłabym w stanie dać jej wsparcie?
Nie takie jednorazowe słowa otuchy, ale konkretne wsparcie, w którym byłaby i obecność ze słuchaniem, i pomoc np. materialna. Czy byłabym w stanie stanąć w obronie tego dziecka i wziąć za nie odpowiedzialność? Czy byłabym w stanie jej powiedzieć:
Nie bój się, pomogę ci. Będę z tobą. Porzuć myśli o aborcji. Pomogę ci w czasie ciąży. Razem to przejdziemy. A jak urodzisz dziecko, to też będę ci pomagać. Znajdziemy jakieś rozwiązanie. Skup się na tym, co jest teraz, do porodu. Nie myśl o kolejnych latach i wychowaniu. Jak nie będziesz chciała tego dziecka, to ja je wezmę. Zaopiekuję się nim. Tylko proszę, nie zabijaj go.
Pragnę wierzyć, że zachowałabym się pro-life i miałabym w sobie tyle odwagi, aby obronić to dziecko i dać wsparcie tej kobiecie.
Pragnę wierzyć, że zachowałabym się pro-life i wygoda mojego życia nie wzięłaby góry nad koniecznością stanięcia w obronie słabszego i bezbronnego.
Pragnę wierzyć, że zachowałabym się pro-life i nie umyłabym rąk, jak Piłat, mówiąc sobie, że to nie moja sprawa.
Czytaj także:
Pro-life po polsku. Od małych stópek po okna życia
Czytaj także:
Czy faktycznie jesteśmy pro-life? Czasem mam wątpliwości