Przekazując darowiznę, pomagasz Aletei kontynuować jej misję. Dzięki Tobie możemy wspólnie budować przyszłość tego wyjątkowego projektu.
Ciąża, czas oczekiwania na przyjście nowego życia, powinien być szczęśliwy i spokojny. Każda matka przez dziewięć miesięcy przygotowuje się na spotkanie ze swoim dzieckiem twarzą w twarz. W telewizji i gazetach pełno jest uśmiechniętych kobiet w stanie błogosławionym, którym eksperci radzą, jak przygotować się do porodu.
Szkoda tylko, że te same media prawie nic nie mówią o tym, jak w spokoju i z nadzieją przeżyć ten czas. Kiedy życie noszone pod sercem może zgasnąć przedwcześnie. Kiedy lekarze nie dają szans na życie, sugerują aborcję... I nic nie wskazuje na to, by ciążę donosić i ostatecznie przytulić swoje zdrowe i żywe maleństwo do serca.
Paulina, mama trzyletniej Mai, postanowiła podzielić się swoim świadectwem trudnej ciąży, wiary w Bożą opiekę oraz cudu życia i zdrowia swej córeczki:
Serce mojego dziecka
Bóg jest i był w naszym życiu bardzo ważny. Staramy się żyć tak, by Jego obecność towarzyszyła nam każdego dnia w tym, co robimy i przeżywamy. Ciążę też planowaliśmy, stosując naturalne metody planowania rodziny. Szczęśliwie szybko zaszłam w ciążę, choć lekarze sugerowali trudności ze względu na nieregularne cykle.
Już wtedy obiecałam sobie, że oczekując na przyjście dziecka, codziennie będę odmawiać różaniec, prosząc o szczęśliwe rozwiązanie. Ta forma modlitwy od zawsze była mi bliska, ponieważ pozwalała przemyśleć to, co leżało mi na sercu i poczuć spokój płynący z opieki Matki Bożej.
Spokój wprost od Maryi był mi wtedy szczególnie potrzebny. Bo już na początku zaczęły się problemy. Najpierw odklejanie się łożyska, a potem niepewność ginekologa podczas badania USG, który stwierdził, że serce mojego dziecka bije chyba poza klatką piersiową i jest umiejscowione w wielkim worku, który utworzył się na brzuszku z pępowiny, w tzw. worze pępowinowym.
Co myślała Maryja?
Pamiętam jak dziś, że mama uspokajała mnie, mówiąc, że to pewnie się wchłonie (bo była taka możliwość) i że wszystko będzie dobrze. A ja patrzyłam na zdjęcie z USG i płakałam, myśląc, jak takie wielkie coś może zniknąć!
Najgorsza w tym wszystkim była niepewność, co będzie dalej i czekanie. Najpierw na kolejne badania, a potem (jak wtedy mi mówiono) na śmierć mojego dziecka.
Czy w ogóle można się na coś takiego przygotować? Zastanawiałam się wtedy, co czuła Maryja. Czy mogła wiedzieć, że Syn, którego urodzi, umrze? I że umrze na krzyżu?
Ja, czekając na kolejne diagnozy, wizyty, badania i konsultacje (zamiast prać ubranka i wybierać wózek jak inne szczęśliwe mamy) obserwowałam, jak zmienia się moje ciało i płakałam przed lustrem.
Modlitwa i czekanie na śmierć dziecka
Ten trudny czas pomogli mi przetrwać nie lekarze czy psycholodzy, a rodzina, przyjaciele i wiara. Choć byłam pełna obaw, to modlitwa dawała mi i nadal daje takie poczucie bezpieczeństwa, że nieważne, co będzie, ale wiem, że z Bożą pomocą przetrwam.
Najpierw modliłam się do św. Rity, patronki spraw beznadziejnych, prosząc o wstawiennictwo, o cud uzdrowienia dla mojej nienarodzonej córeczki.
Kiedy jednak kardiolog poinformował mnie, że serce dziecka zwolniło do 30 uderzeń (zamiast około 120) i kwestią czasu miał być moment jego zatrzymania, wtedy nie czekałam na cud. Prosiłam Boga, by moja kruszynka nie cierpiała, aby odeszła w spokoju. Choć moje serce pękłoby na tysiąc kawałków i nie wiem, jak bym je poskładała.
Oczywiście, była pokusa przerwania ciąży i rozmawialiśmy o tym z mężem, zmęczeni złymi informacjami, brakiem jakiejkolwiek nadziei. Wszystko wskazywało na to, że nasz kochany aniołek odejdzie.
Bogu niech będą dzięki!
Bóg jednak chciał inaczej. Nie wiem i nigdy się nie dowiem, dlaczego. Może dlatego, że wiedział, jaka jestem słaba, widział mój płacz, wątpliwości, rozterki? A może dlatego, że wiedział, że udźwignę ciężar opieki nad niepełnosprawnym dzieckiem i wywalczę dla niego godne życie?
Pierwszy cud nastąpił, kiedy praca serca Mai się ustabilizowała. Pomyśleliśmy z mężem, że Bóg daje nam znak, że Maja chce żyć, chce z nami być, chce nas zobaczyć, poczuć, być z nami. Pamiętam, że miałam wtedy pretensje do Boga, czego to dziecko ode mnie chce, dlaczego nie odejdzie w spokoju i uwolni mnie od podejmowania trudnych decyzji. Raz prawie się ze mną żegna, a potem zachciewa jej się żyć. Byłam wtedy strasznie skołowana, ale ostatecznie zdecydowaliśmy się zawalczyć o Maję.
Skoro Bóg dał jej (i nam) szansę, postanowiliśmy ją wykorzystać i zaczęliśmy się modlić za wstawiennictwem św. Jana Pawła II.
Kiedy Maja przyszła na świat, poznaliśmy innego świętego, św. Szarbela. Zdobyliśmy jego oleje, Maja otrzymała sakrament namaszczenia chorych, miłosierdzie Boga urzeczywistniło się i stan naszej córeczki zaczął się polepszać.
Choć nadal było ciężko, to mieliśmy jeszcze więcej siły i samozaparcia w walce o polepszenie jej stanu i ułatwienie normalnego funkcjonowania. Teraz Maja ma trzy lata i jest pełną uśmiechu, energii, rozgadaną dziewczynką, która niczym nie różni się od innych dzieci (no, może bliznami na brzuchu i szyi). Bogu niech będą dzięki!