Zapytałam siebie, jak mogłabym odmienić ten dzień w mojej rodzinie. Zadałam sobie trud oddzielenia ziarna od plew i zrozumiałam, że w całej tej rozkminie nie chodzi o podważenie tradycji, ale dotarcie do jej serca.
Przekazując darowiznę, pomagasz Aletei kontynuować jej misję. Dzięki Tobie możemy wspólnie budować przyszłość tego wyjątkowego projektu.
„Czy byłaś grzeczna?”
Mam sześć, może siedem lat. Mężczyzna w czerwonym stroju i białej, sztucznej brodzie (sprawdziłam), wpatruje się we mnie – chyba – bez emocji. Broda zakrywa mu usta, optymistycznie zakładam więc, że się do mnie uśmiecha. „Czy byłaś grzeczną dziewczynką?” – powtarza, a ja kotłuję się w sobie. Wiem, że nie. A w zasadzie, to tak pół na pół. Prawda leży gdzieś pomiędzy „oglądałam bajki pod nieobecność rodziców” a „cholernie staram się wszystkich zadowolić”.
„Byłam” – odpowiadam, w zasadzie tylko po to, aby zasłużyć na chwilę przyjemności, siatkę pełną cukru, od którego za chwilę dostanę bzikawki. „O, jeśli tak, to powiedz wierszyk albo zaśpiewaj piosenkę” – ciągnie Ten w welurze. Damn it. Kolejna przeszkoda. Całe szczęście mam coś śpiewnego w zanadrzu. Postanawiam włożyć w to całe serce. Pierwsza zwrotka, początek refrenu i… „Bardzo ładnie, to twój prezent”. Nieco poirytowana przerywam swój występ. Dopiero się rozkręcałam. Dla Mikołaja nie było to jednak aż tak ważne. Chodziło o efekt. Dostał, czego chciał. I ja dostałam.
Przedświąteczny spektakl
Od dziecka słyszałam, że Mikołaj kocha dzieci. I że przynosi im prezenty. Jak przystało na dziewczynkę wychowaną „po katolicku”, dostałam w pakiecie identyfikacyjne rozszerzenie sylwetki świątecznego filantropa. Wiedziałam, że gość od coca-coli to ściema, a prawdziwy Mikołaj tak naprawdę był księdzem, pardon, biskupem, który obdarowywał ubogich upominkami. Bezinteresownie i pod osłoną nocy.
Kiedy zostałam mamą, siłą rzeczy spojrzałam na sprawę od kuchennej strony. Już w okolicach połowy listopada zaczęto wysyłać na moją pocztę reklamy z „trafionymi” prezentami dla mojego dziecka. Plastikowe klocki, półmetrowe pluszaki i puzzle z 300 elementami do złożenia – Wujek Google niestarannie proponował podarki godne uwagi półrocznego chłopca.
Dopiero wtedy dotkliwie doświadczyłam, że biorę udział w spektaklu. Zrozumiałam, że wszyscy, od lat, grają w nim wyuczone role. Rodzice, dziadkowie, wujkowie, ciocie, babcie pragną uszczęśliwić dziecko, dać coś kolorowego, coś pluszowego, coś drewnianego, coś za milion dolarów albo z wyprzedaży. Nieważne. Na ten jeden, jedyny dzień w roku chcemy stworzyć maluchowi raj.
„(…) Trudno jest sobie wyobrazić, jak święta mogą wyglądać w rodzinie, w której tej iluzji nie ma. Mówią, że te święta są smutne, pozbawione czegoś. Na poziomie emocjonalnym dokonujemy wyborów, które podyktowane są tym, że któreś z doświadczeń jest nam bliższe, bo jest bardziej znajome. Rodzice kultywują iluzję Mikołaja, bo tak było w ich domu, i do tej wiary i emocji dopasowują racjonalne wyjaśnienia. Ludzie, którzy mają takie doświadczenie, że w ich domu to nie Mikołaj przynosił prezenty, tylko wszyscy obdarowywali się nawzajem, mają poczucie, że magia świąt ma inne źródła niż wiara w Mikołaja.
To, co jest ważne w tej mikołajkowej dyskusji, to że najpierw zawsze mowa jest o prawie do dzieciństwa, do magii, do pięknych wspomnień, a później w każdej z rozmów zawsze pojawia się aspekt wychowawczy. Czyli – potrzebujemy Mikołaja, żeby dzieci były grzeczne, posłuszne, żeby się starały.
Czyli w takiej tradycji pojawia się element warunkowości. Upewnienia się, że dzieci nie dostają czegoś za darmo. Albo nadzieja, że będzie można za pomocą Mikołaja wzmocnić swoją perswazję”.
Mikołajki inaczej
Powyższy fragment z książkowego wywiadu-rzeki z Agnieszką Stein pt. „Potrzebna cała wioska” (s. 145-146) pootwierał okna w mojej głowie, i to na oścież. Obnażył bowiem ukrytą mentalność spod znaku szóstego grudnia, w której to zasługiwanie na prezent warunkuje wartość dziecka.
Z doświadczenia wiemy, że Mikołaj trafia do wszystkich dzieci. Jednym daje cenne podarki – zabawki, słodycze – innym zaś sprzedaje groźbę w postaci rózgi bądź wyciągniętego wskazującego palca: „Żebyś mi się tylko poprawił!”. Gdyby tak zadać sobie pytanie, po co nam Mikołaj, gdzieś na marginesie myśli usłyszelibyśmy dogłębnie smutną odpowiedź. Potrzebujemy go po to, aby podwyższyć normę w produkcji ułożonych, małych ludzi. Takich, którzy słuchają rodziców, trzymają emocje na wodzy i nie rozrabiają.
No i jeszcze wiedzą, że na dobre rzeczy trzeba sobie zasłużyć. Pracowitością. Uśmiechem. Ogładą. Bo przecież nie ma nic za darmo. Bo tak naprawdę całe to dzieciństwo jest jedną, wielką, zmistyfikowaną transakcją na linii rodzic-dziecko, i odwrotnie.
Zapytałam siebie, jak mogłabym odmienić ten dzień w mojej rodzinie. Zadałam sobie trud oddzielenia ziarna od plew i zrozumiałam, że w całej tej rozkminie nie chodzi o podważenie tradycji, ale dotarcie do jej serca. Oto kilka myśli, które udało mi się zapisać:
- Pomyślałam, że szósty grudnia mógłby być czasem, w którym, w ogromnej wewnętrznej wolności, otwieramy się szerzej na drugiego człowieka. Konkretniej? Dajemy sobie dobre rzeczy i sami pozwalamy się nimi obdarowywać.
- Pomyślałam, że szósty grudnia to przede wszystkim inspiracja do wdzięczności. Mogę przeżyć go w cudownej świadomości, jak wiele wyrazów miłości względem mojego męża i syna towarzyszy mi na co dzień. Zakładanie kurtki, zawiązywanie butów, podgrzanie obiadu, SMS w ciągu dnia z pytaniem: „Co u Ciebie?”.
- Pomyślałam, że prezenty, które tego dnia chcemy komuś dać, miałyby sens ważniejszy od świątecznego konsumpcjonizmu wtedy, gdyby były bezinteresownym darem. Bez tej całej krępującej inscenizacji pt. Ty mi dasz to, to ja dam ci tamto. Chodzi o wydobycie z siebie atawistycznej radości dawania. O cholera! Jak bardzo chciałabym tego dnia to poczuć.
- Pomyślałam, że podarki powinny być przede wszystkim wymarzone. Jeśli chcę kupić/dać coś dziecku, wnukowi, siostrzenicy, poprzedzę to pytaniem o wymarzoną rzecz. W przypadku mojego dziecka byłby to piasek kinetyczny albo mały zestaw do sprzątania. I choć oczywiście, można odbijać ten argument kontrą pt. Małe dziecko ucieszy się ze wszystkiego – samochodzika, piłki, klocków – warto zadać sobie pytanie o to, czy chcę dać mu coś nowego, czy wywołać najszczerszy uśmiech na jego twarzy? Zapewniam, to dwie zupełnie odmienne rzeczy. Pierwsza wyróżnia dającego, w drugiej chodzi o potrzeby tego, którego się obdarowuje.
- Pomyślałam, że chciałabym odważyć się na nietraumatyczne 😉 „odebranie” mojemu dziecku Mikołaja. Co by było, gdyby nasz syn wzrastał w świadomości, że to właśnie my, rodzina, słowem – kochający go ludzie – dajemy mu prezenty? Prawdopodobnie czerpałby radość i poczucie bezpieczeństwa z tego, że są w jego życiu osoby, dla których jest ważny i wyjątkowy. Mógłby też obudzić w sobie ochotę na opowiedzenie o swoich uczuciach innym – narysować obrazek, przytulić, a już niedługo upiec ciasteczka. Mógłby zrobić, co tylko zechce, właśnie dlatego, że nasza autentyczna postawa byłaby dla niego inspiracją.
- Pomyślałam, że jeśli już przebierać się za Mikołaja, to hurtowo. Mieć tego dnia przy sobie element jego stroju. Albo więcej! Moglibyśmy poruszyć kreatywność i wymyślić swoje własne, wizualne odzwierciedlenie kogoś, kto daje, bez potrzeby oceniania i mnożenia argumentów w sprawie. Kto wie? Może finalnie okazałoby się, że nikt by się nie przebrał? Może doszłoby do nas to, że każdy i każda z nas nosi w sobie prostą potrzebę dzielenia się dobrem?
Na razie to tylko moja wyobraźnia. Kto wie, może już w tym roku zdobędę się na zrealizowanie powyższych pomysłów? Może na pytanie: Mikołaju, czego chcesz od dzieci? usłyszę tak bardzo wytęsknioną odpowiedź: Na pewno niczego w zamian. Chcę dać im coś pięknego z potrzeby serca. Chcę, aby po prostu były sobą. Niech czują się kochane i szczęśliwe.
Czytaj także:
Albo wychowanie autorytarne, albo bezstresowe? Istnieje trzecia droga
Czytaj także:
Magda Frączek: Życzę Ci spełnienia pragnień!
Czytaj także:
Magda Frączek: Życie nie jest nieustającą walką