„Jestem bardzo przywiązany do myśli, że terapia odwykowa księdza powinna być przeżywana w normalnym ośrodku leczenia odwykowego. Takiego, gdzie leczą się wszyscy inni” – opowiada ksiądz, który doświadczył alkoholizmu i kary suspensy od swego arcybiskupa.
Z ks. Piotrem Brząkalikiem – wieloletnim duszpasterzem trzeźwości archidiecezji katowickiej i niepijącym alkoholikiem, proboszczem, felietonistą Radia eM – rozmawia Małgorzata Bilska.
Małgorzata Bilska: Ma ksiądz jeszcze tamtą karteczkę z napisem „Jeśli będziesz potrzebował pomocy, to o każdej porze”?
Ks. Piotr Brząkalik: Nie, już nie mam.
Czytaj także:
O. Tomasz Nowak OP: w zakonie niesłusznie oskarżono mnie o alkoholizm. Wytrwałem i przebaczyłem
Była jednak ważna.
Oj, była bardzo ważna. Od tamtego czasu minęło już dobrze ponad 20 lat. Nie chcę powiedzieć, że wszystko w życiu mam w stu procentach poukładane… Z tego typu kartkami jest chyba trochę tak, jak z zażywaniem lekarstw. Kiedy intensywnie się choruje, lekarstwa zażywamy częściej. Potem są pod ręką, ale rzadziej używane. Ja skorzystałem z numeru telefonu zostawionego mi w drzwiach mieszkania po rodzicach przez proboszcza rodzinnej parafii. I to było jak koło ratunkowe. W tej chwili mam kontakt z klubem trzeźwościowym, biorę okazjonalnie udział w spotkaniach, ale już w innej roli.
W pokoju, gdzie rozmawiamy, odbywa się wiele „pierwszych rozmów”. Ktoś dzwoni i mówi: „Proszę księdza, chcieliśmy się z mężem umówić na spotkanie”, „Chciałbym porozmawiać, bo…”. Stałem się swoistym doradcą, „człowiekiem pierwszego kontaktu”, co ma charakter terapeutyczny też dla mnie. Przypomina, że u mnie wyglądało zupełnie podobnie. Proces rozwoju uzależnienia jest u wszystkich taki sam.
Po kartkę ksiądz sięgnął jakiś czas po tym, jak został suspendowany. Dzięki niej poszedł na leczenie odwykowe. Ile lat trwa choroba?
To trudno powiedzieć, zmierzyć. Rozwija się w czasie. To nie jest tak, że zaczyna się z poniedziałku na wtorek, z grudnia na styczeń, czy nawet z roku na rok. Oczywiście, jakieś symptomy czy sygnały były. Podpowiedzi, że piję za dużo, za często. Ale to się oczywiście bagatelizuje. Poza tym księdzu rzadko ktoś powie wprost: „Czuć od księdza alkoholem” lub „Ale ksiądz zafałszował w kościele”.
Dawno ksiądz otrzymał suspensę?
Byłem „kilkunastoletnim księdzem”. Dobre 2 lata, może więcej, była już dotkliwa krzywa spadkowa. Prawa wykonywania funkcji kapłańskich byłem pozbawiony przez jakieś 10 miesięcy. Niektórzy z tych, którzy skutecznie wyplątali się z kłopotów alkoholowych, zapamiętują daty. Ja – świadomie, nie.
Nie chcę pielęgnować przeszłości, rozdrapywać ran. Pamięć jest największym ciężarem, nawet garbem, bo mam świadomość, ilu ludzi zgorszyłem, zawiodłem. Nigdy nie będę w stanie ich przeprosić. Ale pamięć działa także jak bezpiecznik, nie da się nic z niej wygumować.
Był ksiądz w ośrodku terapii uzależnień?
Po „karteczce” znalazłem się na leczeniu odwykowym w Gorzycach, pod Wodzisławiem Śląskim. Jechałem tam samochodem. Tym wolniej, im byłem bliżej. Jakby chcąc jechać jak najdłużej…
Odwlec?
Tak. Przekroczenie bramy. Po 3 czy 4 dniach przyjechał do mnie ówczesny wikariusz generalny i kanclerz kurii metropolitarnej, obecny arcybiskup Wiktor Skworc. Z jednym zdaniem. Powiedział mi: „Szef się bardzo cieszy”. Szef, czyli obecny abp senior Damian Zimoń. To było dla mnie szalenie ważne.
Potem spotkałem człowieka, który był tam kapelanem, ks. Mariana Bigaja. Już nie żyje. Przyszedł wieczorem na spotkanie z nami, którzy rozpoczynaliśmy terapię i zaczął: „Mam na imię Marian, jestem księdzem, nie piję od x lat”. Siedziałem w kąciku i pomyślałem (zakląwszy siarczyście sam do siebie), że jeśli jemu się udało, to może i mnie?
To było jak przebłyski, światełka w tunelu. Potem trzeba było przeżyć całą terapię. Od dawna jestem bardzo przywiązany do myśli, że terapia odwykowa księdza powinna być przeżywana w normalnym ośrodku leczenia odwykowego. Takiego, gdzie leczą się wszyscy inni.
Bez żadnych przywilejów?
Jeśli naprawdę uważamy uzależnienie od alkoholu za chorobę, to nie bardzo wiem, czemu księża mają się z niej leczyć w specjalnych ośrodkach. Nie ma przecież specjalnego szpitala dla księży cukrzyków. Mówię to z sarkazmem, ale takie jest moje przekonanie. Ten „własny sos” mi nie pasuje, bo to jest pieszczenie się swoją krzywdą: miałem fatalnego przełożonego, słabą parafię itp. Można się łatwo usprawiedliwić.
Czytaj także:
Syndrom DDK, czyli o „dorosłych dzieciach katolików”
I trudniej wziąć odpowiedzialność za swoje decyzje?
Jednym z mechanizmów obecnych u każdego uzależnionego jest bardzo umiejętne i wiarygodne tworzenie konstrukcji, że przyczyna mojego uzależnienia leży poza mną.
Tak zwany system iluzji i zaprzeczeń?
Tak. To inni są powodem, nie ja. Im człowiek jest lepiej wykształcony, bardziej inteligentny, tym trudniej. Wiarygodność uzasadnienia jest bardziej przekonująca.
Zakłamuje siebie bardziej inteligentnie?
Dokładnie. Księża należą do grup, które mają jeszcze jeden kłopot. Są w niej też prawnicy, nauczyciele i lekarze.
Zawody społecznego zaufania.
Nie tylko. Do nich przychodzi się po pomoc. Do księdza – żeby się dostać do nieba. Do lekarza, żeby być zdrowym. Do prawnika, żeby nie zamknęli. A do nauczyciela, żeby przejść do następnej klasy. To oni są od rozwiązywania cudzych problemów. Od pomagania. To ich pytamy o radę. Jeśli ja też potrzebuję pomocy, stracę autorytet.
Ksiądz go nie stracił… A jak wyglądała terapia?
Dziś warunki są pewnie inne niż 20 lat temu. Mieszkało nas na sali sześciu. Pracownicy kopalni, adwokat, ja. To było dla mnie jedno z piękniejszych doświadczeń, bo zderzyłem się z autentycznym życiem. Doszedłem do wniosku, że oni to mają problemy! Moje to są głupoty. O co mi chodzi?
A oni zobaczyli, że alkoholizm to nie tylko problem dołowego górnika, ale też księdza. Byłem ubrany jak każdy z nich, bez jakichkolwiek oznak kapłaństwa. Co prawda szybko się rozeszło, że jestem księdzem i próbowali traktować mnie inaczej. Powiedziałem: „O, nie panowie. Chcę robić dokładnie to, co wy – sprzątać, myć toalety, znosić naczynia do kuchni. Jestem pacjentem”. Zastrzegłem, że nikogo nie wyspowiadam, od tego jest kapelan.
Po roku od terapii zaczął ksiądz mówić publicznie o swoim problemie. I wrócił do posługi w swojej parafii. To rzadki przypadek.
To była decyzja księdza arcybiskupa. Było mi strasznie trudno, ze wstydu oczywiście, ale nigdy się nie spotkałem z wyrzutami czy wypominaniem. Z izolacją. Z jakąś podejrzliwością. Nawet do mediów wróciłem tych samych.
Dał ksiądz radę bez taryfy ulgowej. Może dzięki temu dodaje odwagi tym, którzy potrzebują karteczki w drzwiach.
Nie zrobiłem tego dla kogoś. Zrobiłem to dla siebie. Granica między życiem a śmiercią była bardzo cienka. Jedynym wyjściem jest prawda, nie wolno nikogo udawać. Trzeba zaakceptować siebie z tym felerem. Jedni mają cukrzycę, ja mam alkoholizm. To wcale nie musi być przeszkodą w kapłaństwie.
Nie jest. No chyba, że chodzi o picie wina w czasie konsekracji?
Do mszy św. można, oczywiście za zgodą biskupa, używać moszczu winnego. Ale można też jak nigdy wcześniej wierzyć, pamiętać, że piję nie wino, a Krew Pana Jezusa. To wewnętrzne przekonanie jest szalenie ważne. W drugą stronę, picie wina bezalkoholowego może wywołać skojarzenia prowokujące powrót do alkoholu.
Jak pomóc osobie, w tym księdzu lub siostrze, która nadużywa alkoholu i boi się konsekwencji?
Najlepiej skorzystać z kontaktu z tym, kto ma to już przerobione na własnej skórze. W otoczeniu na pewno kogoś znajdziemy, świeckiego czy księdza. Na przestrzeni ostatnich 20 lat jest ogromny postęp, jeśli chodzi o skuteczność terapii. W postrzeganiu choroby przełamaliśmy pewne tabu. Niestety, zaczynamy reagować dopiero wtedy, gdy boli.
Uzależnienie określa się jako stan, gdy nadal się pije pomimo szkód, które picie przynosi.
Ono zaczyna się w momencie, kiedy tracimy kontrolę nad piciem. Koledzy wieczorem mówią: „Muszę iść, dziękuję, ale rano do pracy”. A ja nie. Ja zostaję. Albo doprawiam się w domu. To są symptomy, że straciłem kontrolę. Mimo że wiem, że… To i tak…
Tego sygnału nie warto bagatelizować. Kłopotem jest przyznanie się do tego, że to ja mam problem. Mam o sobie dobre mniemanie, słyszę mnóstwo komplementów, słów uznania. A muszę iść po pomoc. Taki ktoś potrzebuje raczej podpowiedzi, większość rzeczy będzie musiał zrobić sam. Na alkoholizm nie ma pyralginy, którą się zażyje i przestanie boleć. To wymaga pracy, samoakceptacji i dużej cierpliwości.
Z choroby alkoholowej nie wychodzi się o własnych siłach i bez pomocy?
Samemu – nigdy. Nikomu się to jeszcze nie udało.
Czytaj także:
Pół roku bez alkoholu, a kolejne pół przede mną. Walczę o swoją niepodległość