„Wraz z żołnierzem czy korespondentem wyobcowuje się żona, matka. Są wyobcowani we dwoje, bo ich przeżycia są zupełnie inne niż przeżycia ludzi wokół. Tak też jest z nami” – mówi Grażyna Jagielska. Grażyna Jagielska, dziennikarka, podróżniczka, autorka książek „Miłość z kamienia. Życie z korespondentem wojennym” czy „Anioły jedzą trzy razy dziennie. 147 dni w psychiatryku” nam opowiada o tym, co najgorsze było w wyjazdach męża, Wojciecha Jagielskiego, dlaczego nie można było powiedzieć tym wyjazdom „stop” i o tym, jak wyglądało leczenie w szpitalu psychiatrycznym.
Marta Brzezińska-Waleszczyk: Da się przygotować na śmierć męża?
Grażyna Jagielska: Można próbować, ale jest to życie w oczekiwaniu katastrofy. W końcu ma się go dość. Mam taki charakter, że wybiegam niebezpieczeństwom naprzód, chcę stawić czoła klęsce. Były takie chwile, kiedy chciałam, by to już nastąpiło, bym się z tym zmierzyła – zwyciężyła albo poległa.
Grażyna Jagielska: Najtrudniejsze były powroty
Co było najtrudniejsze, kiedy Wojtek wyjeżdżał – czekanie na niego? Samotność?
Paradoksalnie powroty. Kończył się okres, który wydawał się najgorszy, ale zaczynał jeszcze trudniejszy. Oczekiwanie na kolejny wyjazd, który przecież musiał nastąpić. Czyli znowu oczekiwanie na katastrofę.
Jak to jest wracać do domu z wojen, jak ze sklepu z bułkami?
Faktycznie, Wojtkowi zdarzało się wracać i mówić „to jestem”. On po prostu zostawiał tożsamość korespondenta wojennego na lotnisku. Pewnie mi pani nie uwierzy, ale mąż jest domatorem. Wracał i od razu stawał się częścią domu. Ale to, co przeżył, zobaczył, wracało, bo trzeba było napisać artykuł, reportaż, książkę. Te obrazy wciąż krążyły po domu.
I nie dawały pani spokoju.
Redagowałam wiele tekstów Wojtka. Siedzieliśmy w tym razem. Tylko może mężowi było łatwiej, bo się wypisał – dla niego praca nad artykułem była oczyszczająca. Wyrzucał z siebie okropności wojny, a we mnie one zostawały. A może mam większą wyobraźnię…?
Wojtek wracał, bo ktoś na niego czekał, a dwa – miał komu o tym wszystkim opowiedzieć. Działało. Ale kiedy zaczęła pani coraz gorzej znosić te wyjazdy, to zaczęło zgrzytać?
Tak, ale stało się to pod koniec wyjazdów. Stan lękowy pozwala pozornie normalnie funkcjonować. To nie jest tak, jak na filmie „53 wojny” – nie ma płaczu, histerii. Niewiele było po mnie widać. Długo udzielałam Wojtkowi wsparcia, którego potrzebował. Kiedy przestałam, skończyły się wyjazdy.
„Ciężko dojść do kompromisu z pasjonatem”
Nie można było wcześniej powiedzieć „stop”, postawić ultimatum?
To duży problem. Proszę sobie wyobrazić, że pani mąż jest himalaistą. Pasja wypełnia mu życie. Zabrania pani jechać. Co jest dalej?
Pewnie mąż długo mi to wypomina.
Ale pani też ma wyrzuty, że odebrała mu coś, co dla niego było ważne, było znaczącą częścią jego życia. Ja nigdy się nie ośmieliłam.
Jeśli jesteśmy w związku i okazuje się, że czyjś zawód/pasja dezorganizuje albo nawet niszczy nasze życie, to można dojść do kompromisu: ja trochę ustąpię, ty też, znajdziemy się w połowie drogi?
Ciężko dojść do kompromisu z pasjonatem. Nawet jeśli on pozornie ustąpi, to i tak okrężną drogą będzie dążył do realizacji pasji. Rozumiem to doskonale, bo sama mam pasje, które – bez względu na to, co stanie się w moim życiu – chciałabym realizować. Gdyby ktoś próbował mi je odebrać, byłabym nieszczęśliwa.
Stąd prosta droga do wniosku, że ludzie wykonujący niektóre zawody nie powinni zakładać rodzin…
Tak, między innymi korespondenci wojenni, ale problem w tym, że… nie wychodziłam za korespondenta wojennego. Wojtek też nie planował nim zostać. To się wydarzyło trochę poza nami. Wydawało nam się, że panujemy nad sytuacją, ale ona wymknęła się spod kontroli. Wyhodowaliśmy więc coś, co miało władzę nad nami. Z drugiej strony, proszę zobaczyć, co się dzieje z ludźmi wykonującymi ryzykowne zawody, którzy nie mają rodzin. Alkoholizm, samobójstwa, śmierć w pracy… Może dlatego, że nikt na nich nie czeka? Nie mają nikogo, kto podzieliłby ich samotność? Jak żołnierze wracający z misji do „normalnego” życia….
Nie mając nikogo – niszczą siebie, mając rodzinę – krzywdzą ją. A najczęściej – żonę. Za każdym wielkim mężczyzną, który dokonał czegoś wspaniałego, stoi kobieta, która płaci największą cenę.
Czasem, patrząc z perspektywy czasu, wydaje mi się, że było warto. Dorastałam w rodzinie pisarzy. Ojciec wychował mnie w głębokim przekonaniu, że pisarstwo jest najważniejsze. Powtarzał, że jeśli ktoś ma talent, to nie można go zmarnować, bo to zbrodnia. Ja też tak uważam. Nadal.
Zdecydowała się pani jednak poddać leczeniu…
Kiedy pojechałam na stację benzynową i nie byłam w stanie zatankować, zrozumiałam, że potrzebuję pomocy. Pojawiły się u mnie objawy psychosomatyczne, na przykład niedowład połowy ciała. Krąg mojego życia zawężał się, było coraz mniej rzeczy, które byłam w stanie zrobić. Rozpaczliwe szukałam pomocy. Kiedy znalazłam kogoś, kto może mi jej udzielić, to nie wahałam się pójść do szpitala.
Jak wygląda leczenie? Przepracowanie lęków, radykalna zmiana życia?
Oddział zamknięty. Farmakologia pozwala umysłowi zacząć działać, odsuwa lęki na bok, by można było zacząć myśleć. Potem jest wielomiesięczna terapia grupowa, podczas której – pod osłoną leków – można zbliżyć się do lęków, by stawić im czoło. Następny etap to wykrycie błędu i próba jego naprawienia, czyli dokonanie zmiany. To najtrudniejsze.
Grażyna Jagielska: Przeżycia – nawet te najtrudniejsze – wiążą
Kolejne pani książki też były formą terapii?
Wydawało mi się, że powstają „obok” mnie. Nie czułam w sobie tego lęku. Przeraziła mnie dopiero okładka trzeciej książki, na której przerażona kobieta leży w łóżku, skulona, z głową pod kołdrą. Zdziwiłam się, skąd taka okładka… Widocznie jej autor musiał dostrzec te lęki, czytając książkę.
Jak Wojtek zareagował na „Miłość z kamienia”?
Nie pisałam jej z myślą o publikacji. Dla mnie dopiero ta książką była rzeczywiście formą terapii, chciałam się wypisać. Gdybym wiedziała, że ten materiał zostanie opublikowany jako książka, pewnie włączyłabym autocenzurę. Ale to nie przyszło mi nawet na myśl, więc książka jest bardzo szczera. Pomysł jej wydania pochodzi od Wojtka, to on ją zaniósł do wydawnictwa.
53 wojny, lata życia w strachu… Prawie się rozwiedliście. Jak to jest, że po takich doświadczeniach, po których niejedna para rozleciałaby się, nadal jesteście razem?
Gdybym to wiedziała (śmiech)! Może zabrzmi to paradoksalnie, ale nam trudno się rozstać. Nie lubimy być oddzielnie. Czujemy się wtedy zagubieni, samotni, chcemy jak najszybciej być znowu razem. Poza tym, przeżycia – nawet te najtrudniejsze – wiążą. Nie tyle oddalają, co właśnie wiążą. Są zawody, jak żołnierz czy korespondent wojenny, które wyobcowują człowieka ze środowiska, oddzielają od bliskich, przyjaciół… Wraz z takim żołnierzem, czy korespondentem wyobcowuje się życiowy partner, żona, matka. Są wyobcowani we dwoje, bo ich przeżycia są zupełnie inne niż przeżycia ludzi wokół. Tak też jest z nami. Jesteśmy wyobcowani i to też nas łączy. Jeśli się rozejdziemy, będziemy jeszcze bardziej samotni.
Myśli pani o następnych książkach?
Zawsze pisałam i podejrzewam, że jeszcze będę to robić. Chciałabym, marzę o tym, żeby teraz napisać coś śmiesznego.
Życzę tego z całego serca!
Read more:
„53 wojny”, czyli jak się przygotować na… śmierć męża
Read more:
Czy Ty też boisz się śmierci?
Read more:
Bój się, ale działaj! Nie czekaj na odpowiedni moment, bo on może nigdy nie nadejść