Biegiem. Do spraw. Do telefonów. Do rozwiązań. Do pracy. Jestem matką na gigancie – zakładam firmę, a wieczorami sprzątam zabawki, ładuję ubrania do pralki, robię wieczorny teatrzyk lalkowy dla mojego syna i zbieram paragony do takiej małej, białej koperty na zamek, żeby pod koniec miesiąca podliczyć koszty. Moje życie mogłoby stać się ciągiem nawarstwiających się czynności, wykonywanych z poczucia obowiązku lub pasji. Mogłoby. Ale nie jest. Czuję, że w porę się zatrzymałam.
Przekazując darowiznę, pomagasz Aletei kontynuować jej misję. Dzięki Tobie możemy wspólnie budować przyszłość tego wyjątkowego projektu.
Piedestały
Matki to pracoholiczki, tylko nikt tak tego nie nazywa. Czują, że zawsze muszą się wyrobić. Każda z nas ma swój osobisty piedestał. Dla jednych to czysty dom, dla innych świetne wykształcenie dzieci. Oddajesz się temu bez granic. Ocena – ta najsurowsza i najważniejsza zarazem – pochodzi z wnętrza nas samych.
Najgorzej, gdy wracamy do pracy. Wtedy pula powinności wzrasta. Nie odpuszczamy. Nawet wtedy, gdy śpimy mniej, jemy gorzej i stres zżera nas po końcówki paznokci.
Piszę o tym, bo dwa tygodnie temu wróciłam do pracy. Hasło powtarzane od ministra po koleżankę stało się faktem – zaczęłam „łączyć” moje życie zawodowe z rodzinnym. I właśnie wtedy wszystko zaczęło się rozpierdzielać.
Gonitwa
Co jest grane? Nie rozumiałam poziomu stresu, który podnosił się wraz z kolejnym zadaniem, ryzykiem zawodowym, spotkaniem. Zawożę dziecko do żłobka (Jezus Maria, jak można posłać tak małe dziecko do żłobka?! Ja nigdy bym tego nie zrobiła!). Rozstajemy się za porozumieniem stron, a kawałek mojego serca zostaje z synem na czas kilkugodzinnej rozłąki. Tęsknię, ale zaraz po tym zapominam, że tęsknię – zostaję pochłonięta przez pracę. Piję kawę w jakiejś śniadaniowni, bo nie stać mnie na własne biuro. Urabiam się po pachy. Nie zdążyłam ze wszystkim, ale muszę kończyć i jechać odebrać dziecko.
Korek. Parkuję. Witamy się. On wychodzi ze swojego świata, ja ze swojego. Próbuję dowiedzieć się od opiekunek, co dziś najjaśniej świeciło na jego nieboskłonie. Chciałabym wiedzieć wszystko. W sercu świdruje mi myśl, że żadna z tych kobiet nie jest mną. I jeszcze przypominają mi się słowa popularnej blogerki o tym, że patriarchalny układ w rodzinie najlepiej służy wszystkim domownikom. Nie wiem, czemu jeszcze bardziej zaczynam się stresować.
Nieogar
Powrót do domu. A w nim jakiś taki „nieogar”. Wiem. Dziś znowu nie widać w nim tzw. „kobiecej dłoni”. Wraca mój mąż, razem organizujemy jakiś obiad. Jesteśmy tu i teraz, a w zasadzie to nie do końca, bo ja, we własnych myślach, przełamuję czasoprzestrzeń. Raz jestem „we wczoraj” raz „w jutro”. Przemierzam owe krainy wzdłuż i wszerz. Zagłębiam się w nie i na siłę się z nich wypędzam.
Usypiam dziecko. Sama zasypiam. Budzę się pół godziny później. Siadam koło męża na kanapie. Wchodzi nowy temat: Nasz związek. Przypomniało mi się, że właściwie nie rozmawialiśmy dziś „o nas”. Nie mam siły inicjować rozmowy. Albo nie, jednak to zrobię. Ostatecznie kończy się niezbyt wartką kłótnią na zmęczu. Nie pamiętam o co. Za wszystko winię stres. Czuję go w ciele. To napięcie niepozwalające niczego (nikomu ani żadnej) odpuścić. Nie robię bilansu. Całą sobą czuję, że kończę ten dzień na minusie.
Balans
Dwa tygodnie temu wróciłam do pracy i zrozumiałam, że ilość presji wywieranej na kobietach w tym newralgicznym momencie ich życia jest niewyobrażalna. I że świadomość tego działa ozdrowieńczo. Mogę przecież wypisać się z połowy streso-pułapek, które na mnie czyhają. Mogę wybrać wolność.
Nie, nie chodzi mi o to, aby zrezygnować z pracy. Istnieje alternatywa dla zero-jedynkowej decyzji, która tak naprawdę niczego nie rozwiązuje. Dajmy jej nawet nazwę, np. „Prawo do życiowego balansu”. Jeśli mam do wyboru stres lub spokój ducha, wybieram to drugie.
Powrót
Naprawdę to poczułam i zaczęłam wprowadzać w życie. Co dokładnie? Odpuszczanie. Regenerację. Higienę pracy. Nie zadowalam wszystkich obszarów moich oczekiwań na raz. Nie odpowiadam wystarczająco na wszystkie potrzeby świata. W mojej nowej – skądinąd – postawie chodzi o to, że przekładam swoje siły na możliwości. Jestem mamą na gigancie. To znaczy, że praca ma mi służyć, a nie szastać moimi nerwami i zdrowiem po kątach.
To w sumie niesamowite, że doszłam do tego wniosku tak szybko. Że nie dałam się wmanewrować w mechanizmy będące bytem antagonistycznym w stosunku do mojej rzeczywistości. Dopiero, gdy to zrozumiałam, zaczęłam cieszyć się z tego, ile mogę – nie tylko sobie udowodnić, ale z ilu rzeczy mogę zrezygnować, aby żyć w zgodzie ze sobą. I na przykład – pójść do lasu. Albo na basen. Spędzić czas z rodziną, bez telefonu.
Dziś wyłączyłam telefon dokładnie o 15:30. Wszystko, co zawodowe musi poczekać do 9:30 dnia następnego. Wróciłam do pracy. Na własnych warunkach. Więc jednocześnie – jeszcze bardziej do siebie.
Czytaj także:
„Mama wraca do pracy”. I co z tego (dobrego!) wynika?
Czytaj także:
Praca na odległość, czyli biuro w laptopie
Czytaj także:
Mama w wojsku – z pamiętnika pani żołnierz