Katarzyna Szkarpetowska: Co ksiądz czuje, kiedy zbliża się rocznica śmierci ks. Jerzego Popiełuszki?
Ks. Kazimierz Klepacki*: Wracają wspomnienia sprzed lat. Jerzy był dla mnie wielkim skarbem. Nie spotkałem w życiu takiego człowieka jak on. Chodziliśmy do tej samej szkoły, do Liceum Ogólnokształcącego w Suchowoli (dzisiaj to liceum im. ks. Jerzego Popiełuszki).
Wtedy jeszcze nie przyjaźniliśmy się, Jerzy był moim starszym kolegą. Widywałem go codziennie przez dwa lata. Był wzorem dla innych, przyglądałem mu się z uwagą. Nigdy nie usłyszałem, by przeklął, kogoś obmówił czy na coś, bądź na kogoś poskarżył się. Bardzo lubił robić zdjęcia, zawsze miał przy sobie aparat fotograficzny. Zimą przyjeżdżał do szkoły na nartach.
Jak to: na nartach?
Tak. Okopy (miejscowość, z której ks. Jerzy pochodzi – przyp. red.), Suchowola to tereny raczej równinne. Gdy tylko pojawiał się śnieg, on pomykał na tych nartach przez pola (uśmiech).
Gdy ksiądz rozglądał się za seminarium, ks. Popiełuszko już w nim był. To on przyczynił się do tego, że wstąpił ksiądz do seminarium w Warszawie?
Gdyby nie on, byłbym w seminarium w Białymstoku, do którego nawet już pojechałem. Gdy Jerzy dowiedział się o moich zamiarach, przyjechał do mnie – pamiętam dokładnie datę, bo to był akurat dzień moich urodzin, 10 czerwca – i zaproponował, bym odwiedził go w Warszawie. Zaproszenie oczywiście przyjąłem.
Gdy pojechałem, przywitał mnie bardzo serdecznie, po bratersku. Na miejscu oprowadził po seminaryjnych pomieszczeniach, pomógł napisać podanie i – co najważniejsze – poszedł ze mną do rektora. Myślę, że on wtedy nie tylko mnie „złowił” do warszawskiego seminarium, ale sporo osób z naszej okolicy.
Zaprosił, zaprowadził…
Jerzy taki był – zawsze przyjacielski, otwarty. Potrafił spotkać kogoś na plaży i się z nim zaprzyjaźnić. Niedługo po tym, jak zostałem przyjęty do seminarium, został powołany do wojska, ale i tak mieliśmy kontakt, bo pisaliśmy do siebie listy. Potem trafiłem do tej samej jednostki wojskowej, w której był on.
Był człowiekiem niezwykle subtelnym, skromnym. Często było tak, że dawał mi do przeczytania tekst kazania, które miał wygłosić – mimo że byłem młodszy! – i pytał, co o tym kazaniu myślę – czy dobre, czy coś bym poprawił, może coś jeszcze dodał… Radził się.
Ja natomiast nie wiedziałem, co odpowiedzieć. I chociaż Jerzy nie stwarzał barier, to czułem się onieśmielony, że on – mnie, młodszego – prosi o radę.
Kiedyś, to było jeszcze w seminarium, przywiózł mnie tutaj, do Kamieńczyka (parafia, w której ks. Kazimierz jest obecnie proboszczem – przyp. red.), o czym przypomniałem sobie dopiero niedawno. Pamiętam jednego z księży tutaj pracujących, pokój, w którym się zatrzymałem...
Jego kapłaństwo nie było usłane różami. Raczej cierpieniem.
Rzeczywiście miał pod górkę. Wielu ludzi było przeciwko niemu. Spotykał też nieprzyjaznych kapłanów. Ostatnie lata życia były dla niego szczególnie trudne – czuł zagrożenie. Wiedział, że śmierć czyha za rogiem i że powinien być ostrożny. Dostawał dużo anonimów. Bardzo go to męczyło.
Mówił o swoim strachu?
Były takie rozmowy, ale nie wiedziałem, jak mu pomóc. Przeżywałem to razem z nim, chyba tylko tyle mogłem zrobić.
A może aż tyle? W końcu nie zawsze potrzeba wielu słów.
Może i tak, bycie też przecież jest mówieniem. Ja często właśnie nie wiedziałem, co powiedzieć. Mogłem ofiarować mu jedynie moją obecność.
Miesiąc przed porwaniem ks. Jerzy podarował księdzu niezwykły prezent.
Widywaliśmy się co najmniej raz w miesiącu. Parę tygodni przed jego męczeństwem też go odwiedziłem. Rozmawialiśmy, piliśmy herbatę… Było tak zwyczajnie, jak zawsze.
Gdy wychodziłem, zdjął ze ściany obraz przedstawiający Jezusa ukoronowanego cierniem i mi go podarował. Pamiętam, że byłem niezadowolony, bo na ścianie wisiały inne, ładniejsze obrazy. Gdyby wtedy pozwolił mi wybrać, na pewno wybrałbym inny – nie ten. No, ale wziąłem. Ani on, ani ja nie wiedzieliśmy, że to nasze ostatnie spotkanie.
Najpierw nadeszła wiadomość o porwaniu. Wkrótce o śmierci.
Modliliśmy się wszyscy w intencji jego powrotu do nas. Chcieliśmy wierzyć, że Jerzy żyje. Nie dopuszczaliśmy myśli o śmierci. Gdy dowiedziałem się, że z rzeki wyłowiono ciało Jerzego, nie umiałem o tym powiedzieć ludziom. Wydawało się, że to niemożliwe. Zbyt wiele było modlitwy, zbyt wiele nadziei… Zaniemówiłem i rozpłakałem się.
Widzę, że ta rozmowa wiele księdza kosztuje. Że, mimo czasu, jaki upłynął, trudno księdzu o tym mówić.
Tak, bardzo trudno. Przez wiele lat unikałem rozmów na ten temat.
Bo to zbyt bolesne?
Tak…
Ksiądz Jerzy miał dar przyjaźni.
Ogromny. Był przyjacielem nie tylko moim, ale całej mojej rodziny. Każda uroczystość rodzinna czy inne ważne wydarzenie – on był z nami. Jerzy swoją obecnością niósł pokój.
A teraz? Jak jest obecny teraz?
Jerzy mógł być bardzo zapracowany, ale i tak zawsze znalazł chwilę, żeby się spotkać. Tak jak kiedyś służył mi radą, pomocą, tak i teraz mocno czuję jego wsparcie. Tylko teraz nasze spotkania wyglądają po prostu inaczej.
*Ks. Kazimierz Klepacki – przyjaciel ks. Jerzego Popiełuszki, proboszcz parafii pw. Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny w Kamieńczyku nad Bugiem (diecezja warszawsko-praska).