Duduś
Filip Łobodziński to dziennikarz, tłumacz i piosenkarz, znany również z dziecięcych ról w filmach w lat 70.: „Podróż za jeden uśmiech” i „Stawiam na Tolka Banana”. Magdalena Rigamonti w wywiadzie dla „Dziennika” pytała go o to, jak znosi sławę Dudusia Fąferskiego, którego grał jako dziecko i o pracę w Najwyższej Izbie Kontroli, gdzie zajmuje się tłumaczeniem raportów „z języka urzędowego na język polski”.
W pewnym momencie rozmowa dociera do tematu, którego nie sposób nie poruszyć, choć jednocześnie nie sposób o nim mówić – do śmierci 21-letniej córki Łobodzińskiego, Marysi, która zmarła w 2015 r. na glejaka. Ojciec zdecydował się o tym opowiedzieć, żeby pomóc osobom, które znalazły się w podobnej sytuacji.
W stanie głębszej duchowości
„Czym innym jest nagła śmierć, a czym innym odchodzenie na nowotwór. Od pewnego momentu człowiek już wie, jaki jest koniec. I stara się tylko o to, żeby wszyscy przeszli przez to godnie, z bólem, ale w stanie jakiejś głębszej duchowości. Tego wszystkiego nie da się oswoić. Ale trzeba robić, co się da” – mówi Łobodziński.
Najtrudniejsza jest jesień – nie tylko z powodu ponurej pogody, ale też dlatego, że wtedy odeszła Marysia. I luty, kiedy są jej urodziny. Niełatwe są też chyba niezręczne, choć pełne dobrej woli, próby pocieszenia zrozpaczonych rodziców, np. uwagi, że śmierć Marysi byłą wielką stratą, bo dziewczyna była młoda i zdolna. A gdyby była mniej zdolna, to by coś pomogło? – zauważa Łobodziński. Czy rodziców, którzy stracili dziecko, pokrzepia świadomość, że mają jeszcze inne dziecko? „Nie miałem takiej myśli” – odpowiada.
Rzeczy niepotrzebne
Przyznaje, że po tylu latach od odejścia córki zupełnie nie rozumie, dlaczego dziewczyna musiała umrzeć i cierpieć. Tak samo jak nie rozumie, dlaczego wciąż giną dzieci innych ludzi – „czy to przez chorobę, czy wojnę, czy przez rozpędzonego kretyna na jezdni”. „To są rzeczy zupełnie światu niepotrzebne. Cierpienie niewinnych jest niepotrzebne. Nie ma na to zgody” – mówi.
Łobodziński był agnostykiem, wychował się w domu niereligijnym. Miał jednak pewne podejrzenia, że takie podejście „nie wyjaśni mu całego świata”, i że istnieje wymiar, który jest dla niego niedostępny. Przełomem była dla niego książka geologa i ewolucjonisty Marcina Ryszkiewicza „Przepis na człowieka”, z której wysnuł wniosek, że istnienia ludzkości nie da się wytłumaczyć inaczej niż cudem stworzenia. „Tam chyba znalazłem dowody na istnienie Boga” – wspomina.
Mam do kogo mieć pretensje
Łobodzińki nie do końca odnajduje się w Kościele i przyznaje, że jest „nieortodoksyjny”. Jak mówi, jego wiara to raczej „mam nadzieję” niż „wiem”. „Z Bogiem dalej się spieram, dalej dyskutuję. Jestem jak ci Żydzi pod Ścianą Płaczu, którzy mają pretensję do Boga. Ale przynajmniej mam do kogo mieć pretensję. A nie tylko żyć w pustce”.
Kiedy się modli, nigdy o nic nie prosi. Tylko dziękuje. Proszenie – uważa – nie ma sensu, bo z perspektywy Boga, który istnieje poza czasem, wszystko już się wydarzyło. Kiedy jego córka chorowała, nie prosił też o zdrowie dla niej. „Mówiłem tylko: Boże, wierzę, że możesz jej pomóc. Wierzę, że to jest w Twojej mocy”. „Nie posłuchał” – stwierdza dziennikarka. „Dlatego nie jest łatwo to wszystko poukładać i zrozumieć” – mówi Łobodziński.
Filip Łobodziński wspomina, że tuż przed śmiercią Marysi znajoma, która straciła męża w katastrofie smoleńskiej, powiedziała, że ludzie często ją pytają, gdzie był Jezus w czasie, kiedy ginął jej mąż. Ta kobieta odpowiada, że był tam, gdzie zawsze – na krzyżu.