Wiedziałam, jak się czuję, że brak we mnie satysfakcji z tego, co mam, kim jestem i że brakuje mi już siły do czegokolwiek. Ale jednak było mi daleko do tego, aby połączyć wszystko w całość i dojść do tego, że… tak to bywa, gdy człowiek choruje na depresję.
Ruszyć z miejsca
Czasami, aby ruszyć z miejsca, trzeba usiąść i zastanowić się, w jakim punkcie życia jestem, co za mną i jakie możliwe drogi przede mną. I zdarza się, pewnie nie tylko mi, że to, co zobaczymy, przekracza nasze wyobrażenie. Ja zaczęłam swą wędrówkę od gabinetu psychologa. Tam usiadłam i spojrzałam na własne życie trochę z boku.
Zadzwoniłam, umówiłam się, przyszłam. Osobiście znam kilku psychologów, lecz nigdy nie korzystałam z ich porad. Chyba nawet trudno było mi ukryć, że nie czuję się komfortowo w tej sytuacji. Uśmiechałam się, byłam miła… czyli założyłam tę maskę, którą zna większość osób, mających ze mną do czynienia. Potem nie obyło się bez łez.
Na początek trochę spraw formalnych, uzupełnienie danych i przeszłyśmy do pokoju. Leżanka… ale inna niż te w filmach. Bardziej przytulna. Kanapa, nawet dwie. Siadam na jednej z nich. Fotel… tak, spodziewałam się, że siądzie na nim psycholog. Stół… cudownie, że nie był sterylny, że leżały na nim papiery z notatkami, był kubek lub szklanka i chusteczki… przydały się.
Flipchart, a na nim notatki i wykresy. Komoda z teczkami zamykana na kluczyk… Teczkami, w których zapisane są historie. Niektóre są dużo gorsze od mojej. Wiem, bo terapeutka była już „sprawdzona”.
Pierwsza wizyta u psychologa
Pani psycholog przedstawiła mi się, opowiedziała chwilę o swoim doświadczeniu i kompetencjach, próbowała opisać, czego mogę się spodziewać. Co było dla mnie ważne, zaznaczyła, że gdyby miała świadomość, że nie jest w stanie zająć się moim problemem, postara się wskazać innego specjalistę.
Padło w końcu pytanie: „po co tu jestem?”. Nie pamiętam, czy tak brzmiało. Może: „co panią tu sprowadza?”. Nie wiem. Ale wiem, że mówiłam o swojej złości, o swoim krzyku, o słowach i czynach, nad którymi nie panuję. Opowiedziałam, jaką jestem złą matką, jaką jestem beznadziejną żoną. Potem też o tym, że coraz częściej płaczę, że widzę świat w złych barwach, a raczej, że nie widzę miejsca w świecie dla siebie (choć przecież powinnam je dokładnie znać).
Opowiedziałam, jaki mam ogromny bałagan w domu. Dobra gospodyni takiego nie powinna mieć. O tym, że zdarza się, że nie ugotuję obiadu. A mama, która kocha swoje dzieci czy żona, która kocha męża, obiady gotuje przecież. I to zdrowe, i ładne, i kreatywnie, a nie ciągle to samo. Mówiłam też o tym, że jestem tak beznadziejnym przypadkiem, że czasem nie zabieram dzieci na spacer. Bo brakuje mi sił. I o tym, że zdarza mi się zapomnieć umyć z nimi zębów, że czasem chodzą w brudnych bluzeczkach, bo nie chce mi się zmieniać piąty raz.
Gdy wszystko stało się trudem…
Uświadomiłam sobie, że nie mam już takich bliskich relacji; że właściwie nie interesuje mnie za bardzo życie moich przyjaciół, rodziców, rodzeństwa. I w związku z tym też nie poczułam się najlepiej.
Początkowo myślałam, że mnie to nie dotyczy, ale jednak… zdarzały się dni, kiedy nie brałam prysznica, dni kiedy nie myłam zębów, a czasem nawet tydzień, kiedy nie czesałam włosów. Makijaż na mojej twarzy to raczej święto, nie mówiąc już o malowaniu paznokci. Nigdy nie bałam się wyjść nieumalowana, ale w tamtym okresie po prostu nie chciało mi się tego robić.
Nie mogłam też znaleźć radości z tego, co mam i kogo mam przy sobie, ani z tych wielkich, ani z tych małych rzeczy. Ani fakt, że mam dom, o którym marzyłam, ani fakt, że mam rodzinę, której tak pragnęłam, ani zabawy z dziećmi, ani obecność męża nawet już nie były takie… chyba nawet nie wiedziałam, co powiedzieć… Jakie? Jakie były kiedyś? Piękne, dające nadzieję, radosne lub po prostu zwykłe? Dom kojarzył mi się z obowiązkami, tak jak dzieci.
Rozmowa uzmysłowiła mi, że od wielu miesięcy budzę się z myślą: „O nie.. zaczyna się…”, że ten moment jest dla mnie straszny – muszę się obudzić, zrobić dzieciom śniadanie, a potem przeżyć cały dzień… męczarni… Wszystko stało się trudem. Nie tylko fakt, że muszę ugotować i posprzątać, ale to, że czasem nie wiedziałam od czego zacząć, co trzeba zrobić po kolei, aby miało sens…
Diagnoza: depresja
Kiedyś miałam plan na papierze lub w głowie i robiłam: karmienie najmłodszego dziecka, kanapki do pracy dla męża, śniadanie, spacer z dziećmi, dzieci na drzemkę, a ja w tym czasie obiad, pranie i sprzątanie, potem wspólny obiad, znowu spacer, kąpiel dzieci lub kolejne sprzątanie, kolacja, usypianie maleństw lub obiad na kolejny dzień. Oczywiście, zabawy z dziećmi, czasami wspólne oglądanie bajek lub czytanie książeczek, rysowanie, kolorowanie. Czasem jeszcze coś wpadło do harmonogramu, jak małe zakupy czy spotkanie ze znajomymi. Plan był realizowany punkt po punkcie. Nie wiem, kiedy przestałam dawać sobie radę z tym harmonogramem… Zadania do zrealizowania mnie przerastały.
Terapeutka rozrysowała mi na papierze dwie osi. Pokazała, jak może wyglądać na nich „przeciętne życie” i stan emocjonalny człowieka oraz wskazała, w którym momencie wykresu może umieścić mnie, moje emocje… Brakowało mi sił do życia oraz radości… i nie jestem pewna, czy napisać „z” czy także „do” życia… Najdziwniejsze, że ja przecież wiedziałam, jak się czuję, że brak we mnie satysfakcji z tego, co mam, kim jestem i że brakuje mi już siły do czegokolwiek. Ale jednak było mi daleko do tego, aby połączyć wszystko w całość i dojść do tego, że… tak to bywa, gdy człowiek choruje na depresję.
Jesteście ciekawi, jak potoczyła się historia Gabrysi i jej rodziny? Wypatrujcie kolejnych tekstów!
Czytaj także:
Tak, mam depresję. O tym, dlaczego poszłam do psychologa…
Czytaj także:
Radosne zdjęcia, za którymi kryją się myśli samobójcze. Nie spodziewalibyście się!
Czytaj także:
Świat na czarno, czyli depresja nastolatków. Jak im pomóc?