Zaczęłam prosić Boga, aby moje dzieci wiedziały, że je kocham. Jeżeli nawet nie teraz, to gdy będą duże, może nawet dorosłe; żeby zrozumiały, że nie chciałam ich krzywdzić, że mój wrzask, że te „złe słowa” to nie jestem ja; że ja je kocham, mimo tego, jak się zachowuję i tego, co mówię.
Nie wiedziałam, że to depresja
Przez długi już czas odbierałam swoje życie jako pasmo porażek. Upadek za upadkiem. Jak się okazuje, czasem trzeba dotknąć dna, aby móc się od niego odbić i wypłynąć na powierzchnię.
Kiedy szłam do psychologa, nie podejrzewałam, że diagnozą może być depresja. Zdecydowałam się na ten trudny dla mnie krok, ponieważ nie radziłam sobie (już od dłuższego czasu) z własną złością. Gniew wybuchał ze mnie krzykiem (a raczej wrzaskiem) na moje małe dzieci oraz słowami w kierunku męża, których nie tylko nie chciałam mówić, ale nawet takich, których o nim nie myślałam. Zaczęłam się za to nienawidzić. Wrzask, krzyk i kłótnie stały się codziennością naszej rodziny.
Widziałam, że wybuchów agresji dzieci się boją. Miały prawo. Sama zaczęłam się już lękać o to, że kiedyś może posunę się o krok za daleko, że komuś może stać się krzywda. Dostrzegałam, że uciekają przede mną, wycofują się. Same częściej zaczęły krzyczeć i używać przemocy względem siebie. A to ja przecież miałam stanowić dla nich schronienie, być ciepłem i miłością, której małe dzieci tak bardzo potrzebują. Wiedziałam, że je ranię. Nie potrafiłam jednak tego zmienić.
Czytałam artykuły o tym, jak radzić sobie z własną złością. Liczyłam do dziesięciu, do stu, wychodziłam z pokoju, starłam się wyciszyć. Modliłam się do Boga, aby zabrał ten krzyk, tę niecierpliwość, te słowa, które napływały do moich ust. Z czasem przestałam się już nawet o to modlić. Przestałam wierzyć, że może być inaczej. Powoli godziłam się z prawdą, że… taka jestem.
Nie jestem zła
Zaczęłam prosić Boga, aby moje dzieci wiedziały, że je kocham. Jeżeli nawet nie teraz, to gdy będą duże, może nawet dorosłe; żeby zrozumiały, że nie chciałam ich krzywdzić, że mój wrzask, że te “złe słowa” to nie jestem ja; że ja je kocham, mimo tego, jak się zachowuję i tego, co mówię.
Do dziś pamiętam sytuacje, gdy usypiałam dzieci. Znów był krzyk, znów niecierpliwość. Mimo tego, gdy nastąpiła cisza, starsze dziecko położyło się obok mnie i przytuliło. Wydawało mi się, że zasnęło. Chłonęłam tę chwilę, spokój, który był. Głaskałam i patrzyłam na maleńką twarz, na maleńkiego człowieka, którego tak bardzo kochałam. I czułam, że tak potwornie go zawodzę: tym, jaka jestem, tym, kim się stałam.
Pocałowałam dziecko w czoło tuż przed wyjściem z pokoju. Zanim wyszłam, odwróciłam się jeszcze, spojrzałam na nie i powiedziałam: „kocham Cię”. Mówiłam to często dzieciom. Chciałam, żeby wryło się w małe główki, że mama je kocha. Przepraszałam też za krzyk. Tłumaczyłam, że nie jest to ich wina; to ja mam problem, z którym nie potrafię się uporać, że spróbuję coś z tym zrobić; że może udam się do lekarza… Mówiłam: „kocham cię” z wielkim pragnieniem, aby kiedyś w to uwierzyły.
Powiedziałam: „kocham cię”, a w odpowiedzi usłyszałam wtedy: „Wiem mamusiu”. Zaparło mi dech w piersiach. Kiedy zamykałam za sobą drzwi, płakałam. Bóg jednak wysłuchuje modlitw… Tych, których trzeba. Wie lepiej… Płakałam długo. Wiedziałam, że moje dzieci zasługują na lepszą matkę. Brzmiało mi jednak w głowie pytanie: czy ja nią potrafię jeszcze być?
Wsparcie najbliższych
Mąż był niesamowicie wyrozumiały. W każdym razie, tak to pamiętam. Gdy był w domu w chwili, gdy krzyczałam na dzieci, w niewidoczny (jak sądzę) dla nich sposób dawał mi sygnały, abym wyszła. Był z nimi. Potem prosił, abym się uspokoiła, ale nie wypominał mi mojego zachowania. Bywało tak, że wchodził do pokoju i po prostu mówił: „wyjdź”.
Dziękuję Panu Bogu, że to wystarczyło, aby mnie trochę otrzeźwić.
Nie obwiniał mnie za kłótnie i krzyk względem niego. Nasze rodziny też nic nie wiedziały o tym, jak wygląda codzienność męża i dzieci, jak ja się zachowuję w domu. Na zewnątrz wyglądało to „trochę” inaczej.
Mąż starał się dawać mi to, czego – naszym zdaniem – potrzebowałam: wytchnienie od dzieci, możliwości spotkania z przyjaciółmi. Jednak awantury trwały, mój krzyk był stałym członkiem naszej rodziny. Czułam nienawiść do siebie samej i do wszystkiego, co ze mną związane. Wolałabym, aby mnie nie było. Myślę, że to był moment, w którym w mężu coś pękło. A ja wiedziałam tylko, że mój mąż zasługiwał na żonę, którą nie potrafiłam być.
Samo czytanie o tym, co mogę robić, nie pomagało. Lecz myśl, że potrzebuję pomocy specjalisty, rodziła się we mnie długo. Odpychałam ją od siebie, ale wracała. Na szczęście… Mąż powiedział, że też tak czuje, ale bał mi się sugerować. Nie chciał mnie tym urazić.
Minęło jednak kilka miesięcy, zanim trafiłam do gabinetu psychologa. Musiało się wydarzyć jeszcze coś, abym zdecydowała się na ten krok. Spodziewaliśmy się kolejnego dziecka. Stałam w przedpokoju, płakałam po kolejnym wzburzeniu i zawładnęła mną myśl, że nie mogę w tym stanie przyjąć maleństwa. A czasu było już przecież nie tak dużo… Tydzień później spotkałam się z moją psycholog po raz pierwszy.
Jesteście ciekawi, jak potoczyła się historia Gabrysi i jej rodziny? Wypatrujcie kolejnych tekstów!
Czytaj także:
Radosne zdjęcia, za którymi kryją się myśli samobójcze. Nie spodziewalibyście się!
Czytaj także:
Depresja u dziecka? 12 niepokojących sygnałów
Czytaj także:
Depresja – kilka miesięcy jak jeden czarny dzień [wywiad]