A ty? Kogo widzisz ty, gdy w cuchnącej części tramwaju dostrzegasz nagle bezdomną kobietę z trzema pakunkami tobołów? Albo gdy drogę na chodniku zatarasuje ci wyraźnie wstawiony facet i bezczelnie prosi o kilka złotych. Mówiąc wprost, że chce się jeszcze napić. Kogo wtedy widzisz?
Pytam, bo ja wtedy widzę zwykle człowieka, któremu coś nie wyszło. Który jest z innego kręgu niż ten, do którego ja mam zaszczyt przynależeć. Kręgu pachnących, mających na obiad i bilet miejski ludzi. Widzę kogoś, kto na pewno jest albo wykolejeńcem, albo alkoholikiem. Może narkomanem. Szybko dodając sobie w myślach: „że pewnie ten ktoś jest winien samemu sobie”. Gdy usłyszałem historię Marcina, zrobiło mi się po prostu głupio. Po ludzku żal. Ale nie jego. Żal siebie. Posłuchajcie…
Irokez z tatuażami
Na murku w okolicy stacji siedział mężczyzna. Raczej nie zjednywał sobie sympatii. Był umiarkowanie młody. Około czterdziestki. Może mniej. Być może opuchnięta twarz sprawiała, że wyglądał na starszego niż faktycznie był. Na głowie nosił irokeza. Szyję okalała mu metalowa kolczatka. Zewsząd wyglądały kolorowe tatuaże... Ręce, kark, łydki… Nie wyglądał dobrze. Pachniał też średnio. Jeszcze ten wizerunek Che Guevary na koszulce.
W pewnej chwili na stację benzynową zajechał czarny bus. Ze środka wyszło ośmiu mężczyzn. Widać było, że to dobrzy znajomi. Wzajemne żarty, poklepywanie po ramieniu. Męskie śmiechy. Stanęli na przystanek, aby napić się kawy. Mężczyzna z irokezem na głowie spojrzał na nich, ale tylko przez chwilę. Nie miał ochoty na rozmowę. Miał swoje sprawy. Dalej siedział na murku i obserwował stacyjną rzeczywistość.
Prawnik z pięcioma językami
Wszystko się zmieniło, gdy jeden z tamtych go zauważył. I bezceremonialnie zawołał. Proponując kawę i krótką rozmowę. Tego mężczyzna z irokezem na głowie raczej się nie spodziewał. Zwykle do tej pory ludzie go omijali, udając, że go nie widzą. A tu nagle taka reakcja? Taka odmiana? Dziwne… Postanowił jednak się nie zrażać i skorzystać z okazji. Podszedł i zaczął rozmawiać.
Szybko poczuł się jak wśród swoich. Mężczyzna mężczyznę zrozumie łatwiej. Panowie z busa dowiedzieli się, że pan ma na imię Marcin. I jest z rocznika 1977. Że z wykształcenia jest prawnikiem. Że ponadto skończył jeszcze szkołę muzyczną. Że mówi biegle w pięciu językach. Na zapytanie, dlaczego nosi kolczatkę na szyi wybełkotał coś o „zniewalającym go rządzie”.
To był ten moment. W pewnym momencie jeden z panów postanowił wyjąć różaniec. Miał prawo spodziewać się różnej reakcji nowo poznanego rozmówcy.
– Widzisz? Nosisz kolczatkę jako symbol zniewolenia – zaczął spokojnie. – My też jesteśmy niewolnikami. A to jest nasza smycz.
– O, różaniec! Ja też mam! – odkrzyknął entuzjastycznie mężczyzna z irokezem. Budząc bez mała wielkie zaskoczenie wśród mężczyzn.
Rozmowa szybko weszła na bardziej osobiste tory. Marcin wyznał, że miał kiedyś ukochaną żonę. Miała na imię Monika. Zmarła w trzecim miesiącu ciąży. Gdy to mówił, w jego oczach po raz pierwszy pojawiły się łzy. Najpierw dyskretne, po chwili już zupełnie nieskrywane.
Modlitwa przez łzy
– Pomódlcie się, proszę, za Monisię… – poprosił wreszcie.
– To może zrobimy to wszyscy razem wspólnie? – zaproponował jeden z otaczających go mężczyzn.
Marcin dopiero wówczas zorientował się, że cała ósemka stoi już z gotowymi do użycia różańcami. Nie miał pojęcia, kiedy to się stało. Razem zaczęli się modlić.
Przebiegu tej modlitwy nie będę już opisywać. Znacznie lepiej zrobił to bowiem jeden z jej uczestników. Oto jego relacja: „Mówił z nami różaniec, mając cały czas oczy zalane łzami. Samą modlitwę znał doskonale. Co ciekawe, gdy my chcieliśmy już skończyć, on mówił dalej. Bardzo powoli. Rozpoczął kolejne Ojcze Nasz. Trzymając cały czas złożone ręce. I płakał. Cały czas płakał. Łzy płynęły mu po zdeformowanych opuchlizną policzkach”.
Dopiero po modlitwie Marcin wyzna, że w biedę wpadł na skutek długów, które powstały przez bardzo kosztowne leczenie żony. Nadal płacząc powie, że musi się koniecznie wyspowiadać, bo czuje, że niedługo umrze... Znów prosząc o modlitwę za niego. I jego nieżyjącą już małżonkę.
Teraz już pewnie rozumiesz, dlaczego zrobiło mi się żal. Ale nie tylko Marcina. Również siebie. Obawiam się bowiem, że ja nie odmawiam różańca z takim pietyzmem jak Marcin. Nie sylabizuję powoli zgłosek „Ojcze Nasz” mając cały czas silną świadomość, że zwracam się teraz do samego Boga. Że każde z tych słów ma niezwykłą moc. Nie trzymam zwykle złożonych do modlitwy różańcowej rąk, gdy modlę się na ulicy. Nie pomnę już o łzach spływających po policzkach, bez analizy, jak to zostanie odebrane przez otoczenie.
Tak, Marcin dał mi piękną lekcję. I poprosił o modlitwę. Jeśli więc doczytałeś do tego miejsca, poświęć i jemu chwilkę. Ja sam zaraz to uczynię. Bo mi na swój sposób zaimponował. I pomógł.