Moment, w którym my rodzice, ludzie dorośli z pokończonymi studiami i niezależnym kontem bankowym, czujemy się mniej zorientowani we własnych potrzebach niż nasze dwu- lub trzyletnie dziecko. Stajemy oko w oko z nawałem emocji czterolatka i tracimy życiowy orient. Przeżywamy siebie i jego jednocześnie.
Przekazując darowiznę, pomagasz Aletei kontynuować jej misję. Dzięki Tobie możemy wspólnie budować przyszłość tego wyjątkowego projektu.
Nie pamiętam, gdzie o tym przeczytałam, ale istnieje koncepcja, według której pokolenie młodych rodziców uczy się sztuki świadomego życia razem ze swoimi dziećmi. To one są szansą na pokonanie najczarniejszych nocy i mechanizmów, które uniemożliwiają nam dobre życie.
Rodzicielstwo jest konfrontacją. Nie, nie z małym człowiekiem, który jest naszym synem lub córką, ale z tym, który siedzi w nas samych. Z tym nieutulonym lub niewysłuchanym, zlekceważonym lub opuszczonym człowieczkiem, którym byliśmy „dzieścia” lat temu. Rodzicielstwo wyciąga nasze braki na wierzch i w jakiś niezidentyfikowany sposób przywraca im głos. Nie piszę tego z książki, nie zobaczyłam tego na filmie. Mówię o własnym doświadczeniu, które pojawiło się już kilka tygodni, a nawet dni po urodzeniu się naszego syna.
Jesteśmy inni niż nasi rodzice
Staramy się być rodzicami uważnymi. Rodzicami, którzy chcą rozumieć i respektować to, że świat psychiczny i emocjonalny człowieka jest równie ważny jak fizyczny i duchowy. Jesteśmy ludźmi widzącymi ludzi w swoich dzieciach, odchodzącymi od krzywdzących fraz w stylu: „Dzieci i ryby głosu nie mają”, „Przestań marudzić”, „Nie płacz”, „Jak nie będziesz grzeczny, to pan cię zabierze”, „Uspokój się”, „Nic się nie stało”, „Do kąta”, i wielu innych.
Nasze pokolenie jest inne niż te, które były przed nami. Proszę się nie obrażać, po prostu, tak jest. Mamy spokojniejsze życie, dostęp do różnej maści profesjonalnej pomocy i uczymy się z tego wszystkiego korzystać. Mierzymy się jednak z poczuciem winy wynikającym z tego, że mamy i przeżywamy inaczej. Jesteśmy pionierami, bo bardzo często jako pierwsi ludzie w historii naszych rodzin korzystamy z psychoterapii i umyślnie rozwijamy swoje życie wewnętrzne.
Czytaj także:
Rodzicielstwo to nie udręka!
Teraz o tej ranie…
Do tego wszystkiego dochodzi rana, o której mało kto pisze. Jeszcze. Chodzi mi o ten moment, którego doświadczamy niemal wszyscy. Moment, w którym my rodzice, ludzie dorośli z pokończonymi studiami i niezależnym kontem bankowym, czujemy się mniej zorientowani we własnych potrzebach niż nasze dwu- lub trzyletnie dziecko. Stajemy oko w oko z nawałem emocji czterolatka i tracimy życiowy orient. Przeżywamy siebie i jego jednocześnie. Nie wiemy dokąd zaprowadzi nas dana sytuacja. Nie wiemy, kto jest kim i jak poodklejać zręby przeszłości od „tu i teraz”.
Mówi się, że to kwestia cierpliwości albo doświadczenia, i pewnie w wielu przypadkach tak jest. Ja jednak na pierwszy rzut taśmy wzięłabym fakt, że nikt wcześniej nie pokazał nam, jak rozwiązuje się konflikty. Albo że czujemy się bezbronni wobec silnych emocji. Tych własnych i tych, które przeżywają nasze pociechy. Chcę przez to powiedzieć, że mamy prawo przyjąć tą ranę jako faktyczną, a nie „fatamorganową”. Jesteśmy pełni lęku wobec tego, jak bardzo można przeżywać, będąc człowiekiem. Zanim przyjdzie moment, w którym coś w nas zaskoczy, że rodzicielstwo to nie społeczna rola, ale kolejna, głębsza afirmacja pełni człowieczeństwa, doświadczymy niejednej wewnętrznej burzy z piorunami.
Takie są prawa rodziców
Mamy prawo czuć się bezsilni. Mamy prawo dostrzegać, że większość z najprostszych rozgrywek relacyjnych z naszymi dziećmi po prostu nas przerasta. Mamy prawo przyjąć naszą bezradność oraz to, że zanim zapanuje w nas cudowne „wiem”, natykamy się na najszczersze „nie wiem”. Możemy powiedzieć, że deficyt nie wynika z powietrza, ale z konkretnych niedomagań naszych rodziców. Mamy prawo stanąć w prawdzie i ufać, że ona nas wyzwoli.
Pamiętam moment, w którym przestałam wymagać od siebie radzenia sobie z każdą rodzinną sytuacją. Pochyliłam się nad sobą i przyjęłam to bez wstydu. Przestałam wtedy zgrywać, że jestem matką stulecia. Przestałam odcinać się od tego, co czuję (odkryłam, że to właśnie konkakt z sobą generuje realne przemiany, a nie moje hiperwizje na temat tego, jak powinno wyglądać dojrzałe macierzyństwo).
Nie jestem matką, która nagra vloga i pouczy inne „niezorientowane” o tym, jak być autorytetem dla swoich dzieci. Wiem, że rodzicielstwo to konkretna praca – moja praca. Żeby podkreślić to jeszcze raz – to praca nade mną. Jakkolwiek by to nie zabrzmiało, z całą mocą doświadczam tego, że właśnie ten kierunek jest pierwszym wśród tzw. „wychowawczych”.
Czytaj także:
Jak budować bliskość z dzieckiem?