„Przy drzwiach piętrzyła się sterta ciał ludzkich. Do dziś pamiętam niektóre, wysuwające się głowy, twarze i małe, w lakierkach i pomarańczowych skarpetkach, nóżki dziecka” – tak Monika Kicman wspominała Rzeź Woli. Monika Kicman podczas wojny wraz z mężem zaangażowała się w działania konspiracji. Wraz z malutkim synkiem Maciejem przeżyła Rzeź Woli. Trafiła z nim do Bergen-Belsen. Właśnie ukazały się jej wspomnienia z czasów wojny i Powstania Warszawskiego „Pokonać strach”. Orędownikiem publikacji jest jej syn, ks. Stanisław Kicman, który w 2013 roku jako 76-letni wdowiec przyjął święcenia kapłańskie:
Chyba piątego sierpnia przyszło coś nowego. Akurat myłam się, gdy usłyszeliśmy jakby szczekanie psa, rzuciło mnie na ścianę, wywróciłam taboret z miską wody, wreszcie ogłuszający huk, chyba tym razem w nasz dom. Była to tak zwana „krowa”, ciężkie działo bijące na oślep z pancernego pociągu na Dworcu Zachodnim (…).
„Krwawe żniwo jednego dnia. Czy to możliwe?”
Mimo straszliwych bombardowań, ludzie nieustannie wędrowali. Jedni ocaleli ze spalonych domów, inni, w obliczu straszliwych bestialstw, starali się wyjść za miasto. Idący od Wolskiej i ci od Towarowej opowiadali rzeczy wprost niewiarygodne. Na Wolskiej wymordowano około 1000 osób, w fabryce tapet Franaszka rozstrzelano wszystkich ze straży fabrycznej i nie wiadomo ilu cywilnych osób wraz z dyrektorem, a do hal fabrycznych Ursusa spędzano mieszkańców z sąsiednich domów, blisko kilka tysięcy ludzi. Takie krwawe żniwo jednego dnia. Czy to możliwe?
Trudno było uwierzyć. Jakaś kobieta, prawie obłąkana, przyszła od Wolskiej od strony Karolkowej. Nie mogliśmy sobie z nią poradzić, mdlała raz po raz. Gdy oprzytomniała, ustaliliśmy, że wprost cudem ocalała z domu na rogu Krochmalnej i Towarowej, który Niemcy podpalili, a ratujących się z płomieni siekli z karabinów maszynowych. Ona nie pamiętała nawet, jak jej się udało wydostać. Biegła na oślep. Widziała czołg niemiecki, przed którym jako osłonę pędzono ludzi. To kaci spod Głogowa, zawsze ci sami ludobójcy. Siódmy dzień Powstania to morze ognia wokół nas (…).
Znowu idzie w naszą stronę spora grupa ludzi. Zbiegłam do bramy. Przybysze byli zdumieni, że nie było u nas dotąd Ukraińców. Stłoczeni w bramie opowiadali straszne rzeczy. Szli z różnych stron Woli. Kościół oo. Redemptorystów płonął, ojców i wszystkich ludzi szukających schronienia w świątyni wywleczono, pognano ich Wolską i po przeciwnej stronie kościoła św. Wojciecha wymordowano, podpalając stosy ciał, które płonęły jak pochodnie. Nie ma już chyba na Wolskiej domu bez masowych egzekucji. Na Wolskiej 102 urządzili istną rzeź mieszkańców z pobliskich ulic, a na cmentarzu prawosławnym zginęły z rąk bestialskich katów dzieci z sierocińca i innych z przeciwnej strony ulicy – około 1000 osób.
„Na Wolskiej urządzili istną rzeź mieszkańców…”
(…) Maciulek tulił się do mnie. W jego drobnym, drżącym ciałku czerpałam siłę do życia. Tak bardzo pragnęłam go ocalić.
(…) Stłoczeni staliśmy już dłuższą chwilę. Przed nami na rozstawionych szeroko nogach stał Ukrainiec z gotowym do strzału automatem. Przewiercał nas złym wzrokiem. Nie wiedziałam, co robić, patrzeć na tę okrutną maskę z ironicznym grymasem, czy zamknąć oczy. Chciałam się modlić, ale zapomniałam pacierza, tylko „Zdrowaś Mario” i „Jezus, Mario” plątały mi się myśli i słowa, a Maciulek „Mamuśku, co teraz będzie, co z nami będzie?” i tak w kółko (…).
Pognali nas w kierunku Woli przez Skierniewicką. Szliśmy środkiem jezdni, a wszystkie domy po obu stronach ulicy płonęły żywym ogniem. Z otworów okiennych wyskakiwały języki ognia, liżąc zewnętrzne ściany domów. Duszno było i strasznie. Szliśmy, przyginając się coraz do ziemi, bo cały czas rozrywały się pociski, gdzieś bardzo blisko. Mimo porażenia strachem i kompletnego otępienia na widok naszej kochanej, latami przemierzanej ulicy Wolskiej, przejęła mnie zgroza. Jak żywe pochodnie płonęły domy po obu stronach ulicy. Swąd spalenizny połączony z odorem rozkładających się ciał pobudzał do torsji. Duchota straszna.
„Pamiętam małe, w lakierkach i pomarańczowych skarpetkach, nóżki dziecka”
Dochodziliśmy do kościoła św. Wojciecha, naprzeciw dymiło gryzącym dymem usypisko zwęglonych ciał. Przy dwóch wejściach na ogrodzony teren kościoła stali esesmani. Kolejno selekcjonowali wchodzących, oddzielając mężczyzn. Brutalnie odrywali mężów od żon, popychając do drugiej bramki. Rozległ się spazmatyczny płacz dziecka. To od małej dziewczynki odrywali ojca, popychając małą do furty kobiet. Zaraz samotne kobiety wzięły ją między siebie. W pobliżu figury Matki Bożej, na całym trawniku, obok świątyni, kazali tej ogromnej gromadzie ludzi uklęknąć, z rękami złożonymi na głowach. Przed nami wystawiono karabin maszynowy, przy którym stał rozwrzeszczany watażka (…).
Maciuś wśród łez powtarzał „Mamuńku, co teraz będzie”, mdlały mu rączki, więc kazałam mu mocniej oprzeć się o mnie. Babcia Kasia odmawiała półgłosem różaniec. Ja nie spuszczałam z oczu żołdaka przy karabinie maszynowym, śledziłam z napięciem każdy ruch, oczekując ze skurczonym sercem. W tym przerażeniu straciłam zupełnie poczucie czasu. Przemawiałam czule i spokojnie do Maciusia: „Nic się nie bój, zamknij oczka i mów paciorek, tatuś ma jeszcze gorzej”. Mój własny głos wydał mi się obcy.
Wtem niespodzianie zjawił się drugi Niemiec i gardłowym głosem kazał Ukraińcowi zabrać karabin, a sam ochrypłym aufstehen poderwał nas i wskazał kierunek do głównych, otwartych szeroko drzwi kościoła, ponaglając wrzaskiem los i schnell. Jeszcze nie dowierzałam, wzięłam babcię Kasię pod rękę, mały trzymał się mego płaszcza, bo przez ramię przerzuciłam walizkę związaną paskiem z małym tobołkiem. Ludzie parli całą siłą, jakby w obawie, że Niemcy się rozmyślą. Szliśmy prawie na końcu, po prostu opadłam z sił. Wchodząc po stopniach, spojrzałam w lewo, przy pierwszych drzwiach piętrzyła się we wgłębieniu sterta ciał ludzkich. Do dziś pamiętam niektóre, wysuwające się głowy, twarze i małe, w lakierkach i pomarańczowych skarpetkach, nóżki dziecka.
„Nie czułam ani głodu ani strachu, byłam jak pusty wór”
Pierwsze, co zauważyłam w kruchcie, to walające się w kałuży moczu ampułki (…). Usiadłam na posadzce, opierając się plecami o ścianę. Błogosławiony chłód orzeźwiał i uciszał zmęczenie. Synek przycupnął na walizce obok i oparł główkę na moich kolanach. Mama wyjęła z walizki kilka kostek cukru, ale chciał tylko pić, a o wodzie nie było co marzyć. Środkiem kościoła nosili rannych. Kobiety z naszego domu poznały w noszących swych mężów, a więc na szczęście tej grupy mężczyzn nie rozstrzelali. Przed wielkim ołtarzem leżeli ranni. Nie czułam ani głodu ani strachu, byłam jak pusty wór.
Gdy tak bezmyślnie rozglądałam się po świątyni, wzrok mój zatrzymał się na przeciwległej ścianie. małe, w lakierkach i pomarańczowych skarpetkach, nóżki dziecka. Ni to szloch, ni to spazm zacisnął mi krtań, więc bezgłośnie szeptałam „Kłaniamy się Tobie Chryste i błogosławimy Ciebie, żeś przez święty krzyż swój świat odkupić raczył”. Wraz ze łzami spłynęło na mnie uciszenie i ufność, że Bóg jest z nami, że nas nie opuści (…).
Dziecko usnęło i ja zaczynałam drzemać. (…) Zerwał nas na równe nogi wrzask raus. Ruszyliśmy otępieni. Esesman poprowadził zbitą gromadę za kościół, na prawą stronę bliżej muru. Okazało się, że nie na rozstrzał…
*Fragmenty pochodzą z książki Moniki Kicman „Pokonać strach. Niemieckie zbrodnie w relacji naocznego świadka”, Wydawnictwo AA 2018
**Tytuł, lead i śródtytuły pochodzą od redakcji
Czytaj także:
„Na ręku trzymała roczne dziecko. Z tym dzieckiem została rozstrzelana…” Rzeź Woli
Czytaj także:
Moja babcia przeżyła okupację, ale o tym jednym wydarzeniu z Powstania nigdy nie chciała mówić…
Czytaj także:
S. Chmielińska, sanitariuszka z Powstania: Po śmierci Danki klęłam jak szewc