Wszyscy, którzy słyszeli kiedykolwiek o Proboszczu z Ars, wiedzą, że był najsłabszym alumnem na swoim roku. O tym, że otrzymał święcenia, tak naprawdę zdecydowały dwie rzeczy: ówczesne olbrzymie braki we Francji, jeśli chodzi o powołania i wyświęconych kapłanów, oraz nieustanne wsparcie i naciski ze strony ks. Balley’a, proboszcza Ecuilly, wioski, w której Jan uczęszczał do szkoły.
Ten ostatni miał doskonałą wewnętrzną intuicję, że ten prawie trzydziestoletni wiejski chłopak może ma słabą pamięć i prawie żadną erudycję, ale jest w nim potencjał na wspaniałego księdza. Wręcz świętego.
Przełożeni widzieli to chyba inaczej, bo wysłali Jana do jednej z najgorszych parafii. Takiej, na którą szkoda było „marnować” kogoś z potencjałem. Na dwustu mieszkańców były tam cztery karczmy, w tym dwie tuż przy kościele. Współcześnie zresztą pewnie i kościół wkrótce zostałby sprzedany i zostałby knajpą, bo na mszę chodziło w porywach do sześciu osób. Do spowiedzi prawie nikt, a jeśli już ktoś się pojawiał, to był, mówiąc delikatnie, mało szczery.
Tamtejsi mieszkańcy słynęli z niewybrednego języka, skłonności do alkoholu, a po jego spożyciu do awantur oraz bójek kończących się czasem nawet śmiercią któregoś z uczestników. Zdrady małżeńskie, gwałty i nieślubne dzieci także należały do tamtejszej niechlubnej praktyki życia codziennego. O ludziach tych mawiano, że od zwierząt różni ich jedynie to, że zostali ochrzczeni.
Ksiądz Jan trafił do Ars w 1818 r. W 1828 r. do parafialnego kościoła w Ars chodzili już co niedzielę wszyscy mieszkańcy, zamknięto wszystkie karczmy w wiosce, a kolejne próby ich otwarcia na nowo kończyły się porażkami. Tamtejsze dziewczęta zaczęły słynąć ze skromności, a mężczyźni – z panowania nad gniewem. Jak proboszcz tego dokonał?
Po pierwsze, przestał mówić kazania z podręczników homiletyki i oparte o uznane schematy. Zaczął sięgać po przykłady z życia jego owieczek, nie bał się na ambonie szczerego wzruszenia (zdarzało się, że przerywał kazanie z powodu łez lub urywał je nagle, a po chwili milczenia wskazywał na tabernakulum i mówił: „On tam jest”). Ludzie wyczuwali, że słowa płyną z głębi serca i doświadczenia duchowego kaznodziei.
Po drugie, nie bał się mówić ostro i wprost o grzechach oraz tym, że mają one swoje konsekwencje. Piekło, ryzyko potępienia nie były dla niego tematem tabu. Wskazywał także na Boże miłosierdzie, jednak nie wahał się mówić o mrocznej stronie świata duchowego. Miał wątpliwą przyjemność jej doświadczać, w końcu wysłuchiwał nocami, jak szatan drwi z niego, nazywając go „zjadaczem zgniłych kartofli” i szydząc, że tak bezwartościowemu człowiekowi udzielono święceń.
Po trzecie wreszcie, i moim zdaniem najważniejsze, czynił to, czego nauczał. Kazał pościć, ale sam prześcigał swoich parafian w postach. Kazał zachowywać czystość mowy i być łagodnym, ale sam nigdy nie przeklinał ani nadaremnie nie używał imienia „Jezus”, a unosił się pasją jedynie na ambonie.
Nawet w konfesjonale nie był ostry w słowach wobec penitentów. Kiedyś jeden z nich po tym, jak wyznał swoje ciężkie grzechy, zobaczył, że spowiednik płacze. Kiedy zapytał ks. Jana, skąd te łzy, usłyszał: „Płaczę, bo ty nie płaczesz”.
Kazał przychodzić regularnie na mszę, ale ci, którzy przychodzili, widzieli, że kapłan sprawuje liturgię całym sobą; jest zanurzony w tajemnicach, które dokonują się za jego sprawą. Zresztą właśnie z tego powodu do końca życia ks. Vianney był kuszony do rozpaczy – świadomość tego, jak wielkie rzeczy dzieją się przez jego ręce, była dla niego nie do pogodzenia z tym, co wiedział o swojej słabości i grzeszności.
Kilka razy, pod wpływem wspomnianej pokusy, próbował uciec z parafii. Ostatni raz na trzy lata przed śmiercią. Wzrusza mnie głęboko to, że jego parafianie zabiegli mu drogę, ze łzami w oczach pytając, czy zrobili coś nie tak, czy może go obrazili albo skrzywdzili, skoro chce od nich odejść. Obiecywali, że zrobią wszystko, byle pozostał.
Nic już nie zostało po pierwszych konfliktach i groźbach pod adresem proboszcza. Kiedy umierał w upalne lato 1859 r., wokół plebanii rozwiesili mokre płótna, by choć trochę ochłodzić powietrze i tak przynieść mu ulgę. Odszedł od nich 4 sierpnia, by nadal czuwać nad nimi, teraz już z nieba.