Dlaczego dla mnie Madagaskar to ani nie urocze lemury, ani baobaby, nie magicznie zmieniające kolor kameleony, nie bajkowe krajobrazy? Dlaczego Madagaskar pozostawił we mnie słodko-gorzki posmak?– Gdzie jedziesz?
– Na Madagaskar.
– Ale suuuuper…! To pozdrów lemury i pingwiny.
– Aha.
Tak. Popularna bajka “Madagaskar” narzuca pewne skojarzenia. Zielona, egzotyczna wyspa pełna beztrosko skaczących po drzewach lemurków. Nawet jak sobie “guglujemy”, to widzimy bezkreśnie zielone krajobrazy, baobaby, palmy. Raj!
Dzieci Madagaskaru
Dlaczego oglądanie fotografii z Madagaskaru boli i cieszy jednocześnie? Dlaczego Madagaskar będzie tkwił we mnie chyba już na zawsze? Dlaczego zarzekam się, że nigdy nie chciałabym wrócić na Madagaskar, a za chwilę trawi mnie tęsknota?
Niewiele brakowało, abym pisała te słowa z celi na Rakowieckiej, zajadając się kanapką z cebulą, oskarżona o uprowadzenie czarnego dziecka. Tak, chciałam porwać dziecko! Zabrać je z tego świata, w którym żyje. W którym nie ma kolorowych zabawek, nie ma smartfona, iPada, Simsów, lodów, M&M’s, placu zabaw.
Atrakcją jest otrzymać od białego pustą plastikową butelkę po wodzie (!!!). Za cukierka dadzą się pokroić. Ustawią się grzecznie w rządku albo usiądą całą chmarą pokornie na ziemi, aby go otrzymać. To miła odmiana dla zwyczajowego podgryzania trzciny cukrowej.
Nie ma logopedy, psychologa. Nie ma domowych wizyt internisty, gdy pojawi się kaszel i gorączka, ani syropu o smaku malinowym do kupienia w najbliższej aptece. Jest czekanie na cud, że być może przez wioskę będzie akurat przejeżdżał samochód z białym turystą, który zgodzi się po drodze podwieźć matkę z chorym dzieckiem do większej miejscowości, w której jest szpital lub lekarz.
Gdy dziecko się przewróci, nie ma gencjany i plasterka z Minionkami. Nie ma: “daj, mama pocałuje”. Biegają boso, podczas gdy ja nawet w klapkach ostrożnie drobię kroki.
Nie ma wieczornej kąpieli z pachnącą pianą i utulenia czyściutkim ręcznikiem z Kaczorem Donaldem. Jest toaleta w brunatnej wodzie z rzeki. Tak, rzeka pełni funkcję prysznica i wanny, automatu z napojami, a także myjni dla posiadanych przez mieszkańców zwierząt.
Malgaskie „zaplecze oświatowe”
Nie ma szkoły z wypastowaną podłogą, klasy z komputerami do informatyki czy sali gimnastycznej z piłkami lekarskimi. Nie ma prywatnej high school, dwujęzycznej klasy o profilu teatralnym, dodatkowych lekcji baletu, gry na wiolonczeli czy akrobatyki. Nie wiszą na ścianach mapy świata.
Są jakieś dwa pomieszczenia imitujące klasy w sypiącym się budynku z glinianą polepą zamiast podłogi, wyposażone w coś, co przypomina ławki i tablicę. Niektóre dzieci na drugie śniadanie otworzą plastikową butelkę wypełnioną po brzegi bogatą w elektrolity i mikroelementy wodą z rzeki.
Nie ma rady pedagogicznej i zebrań rodziców, podczas których mogą poskarżyć się, że nauczyciel zadaje za dużo (albo za mało) prac domowych. Jest jeden dobrotliwy wychowawca, który z jakąś jakby dumą (!!!) pokazuje wspomniane “zaplecze oświatowe”. To on postara się nauczyć dzieci, jak jest “żółty” po angielsku.
Nie ma rywalizacji, kto ma lepiej wyposażony piórnik, nowsze Conversy, kto pojechał na kolonie na Mazury, a kto do Hiszpanii. Każdy ma tak samo mało albo w zasadzie nic.
Zebu w „garażu”
Nie ma zestawu z Maca w nagrodę za odbytą wizytę u dentysty i układania specjalnego menu pod gusta pociechy, nie ma bezglutenowego tortu na urodziny. Jest ryż na śniadanie, obiad i kolację. Białe paliwo i źródło życia.
Nie ma przytulnego pokoiku z pastelową tapetą, kącika z Lego i Barbie. Jest jedno pomieszczenie, w którym śpi cała rodzina, za matą z trzciny urzędują kury, gęsi, a jeśli familia jest “zamożna”, to w “garażu” muczy pełne pokory zebu, czyli wół. Tak, tak, to auto rodziny.
Jednym z takich zebu miałam przyjemność podróżować, ale niestety, rozkraczył się na drodze w błocie i nie było opcji, aby wezwać jakiegoś sprytnego mechanika czy zadzwonić na assistance… Reszta drogi z buta, boso, przez błoto i kałuże. Pot zalewa ci oczy i łyk wody okazuje się być spełnieniem twojej najbardziej wyrafinowanej potrzeby.
Wszystkie dzieci na boso, ubrania zakurzone i podarte. W tym całym chaosie tylko jedno pozostaje czyste i nieskazitelne. Ich oczy. Tak, one nie potrzebują akompaniamentu w postaci czystej buzi czy świeżo wyprasowanej bluzki (100% bawełna) z białym kołnierzykiem. To oczami się komunikujemy. Ja nie znam ich języka, one nie znają mojego. Ale patrzymy sobie w oczy, i ciach! Jest ta iskra i to jakieś niezrozumiałe porozumienie. Jest uśmiech – ten niby banalny, ale w tym przypadku podstawowy środek komunikacji.
Czatowanie na turystów
Chcesz im uchylić nieba. Ale nie wiesz, jak. Czujesz jakieś wyrzuty. Chcesz uciec i nie patrzeć na to, ale jednocześnie uściskać i pogłaskać po głowie każde z nich.
Bez zastanowienia biegną do ciebie, łapią za dłoń i prowadzą na przechadzkę po swoim świecie zamkniętym w małej wiosce. Nad żadnym z nich nie stoi znerwicowana mama, a tata nie rzuca ostrzegawczego “nie rozmawiaj z obcymi i nie oddalaj się od domu”. Tylko jakiś promil z nich być może postanowi kiedyś wejść w dorosłość, opuszczając wioskę.
Może niektóre z nich przeprowadzą się z rodzicami w okolice jakiejś atrakcji turystycznej i po prostu zaczną pracować. Otoczą cię wtedy z każdej strony krzykiem, argumentując, że to ten, a nie inny naszyjnik masz kupić. Użyją socjotechniki i zmanipulują cię, krzycząc:
“Don’t forget me Madame / Sir!!!”
“Promise me that you will buy it!!!”
“Remember that I was the first!!!”.
I kupisz ten niepotrzebny ci naszyjnik. Weźmiesz w ciemno pierwszy lepszy, ponieważ pod presją tych wielkich czarnych oczu nie możesz zdecydować, czy ładniejszy jest naszyjnik z niebieskim, czy zielonym serduszkiem. I potem będą cię gryzły wyrzuty, że… nie kupiłeś więcej. I zdasz sobie sprawę, że jednak zakupiłeś zielony, choć wolałeś niebieski.
Inne być może trafią pod jedną z największych atrakcji turystycznych, by dzień i noc czatować w pobliskiej krytej strzechą lepiance na przejeżdżających turystów. Tu już nie będzie ceregieli. Uraczą nas pozbawionym skrupułów: “Gimi many!”. Przykleją się do ciebie jak lep, jakby w zmowie z również atakującym cię robactwem, muchami i malarycznymi komarami. Obie te grupy będą w podobnym systemie walczyć o ciebie. I będzie to okropne wrażenie, że to już dawno nie są dzieci.
Biała damulka
Mam przerażające przeświadczenie, że przeżywają tu tylko najsilniejsze jednostki. Uodpornione nie szczepionkami, ale całym tym, no niestety, otaczającym syfem i piciem wody z tej nieszczęsnej rzeki. Jakby w doskonałej harmonii ze światem bakterii i wirusów, które to nas, “białe delikatesy”, sponiewierałyby po pierwszej dawce.
Nie chcę, aby patrzyli na mnie jak na “ę-ą, bułkę przez bibułkę damulkę”, dlatego jeśli czuję tylko, że moja mina rzednie, bądź że oto kąciki ust niebezpiecznie pragną opaść, natychmiast uruchamiam tryb pt. dobra mina do… dziwnej gry. Ten tryb z kolei uruchamia kolejno podprogramy pt.:
– “Czuję się z wami świetnie, tak swobodnie, no słowo daję, jakbym się tu urodziła”;
– “Wcale mnie nie rusza, że obsiadły mnie muchy i komary”;
– “To fantastyczne, że będę spożywać posiłek z naczyń umytych w tej w rzece”.
Wszystkie gapią się na białych przybyszów jak na ufoludki. Ale to zjadanie wzrokiem jest obopólne. Każdą ze stron ciekawi co innego. Ich fascynuje mój kolor skóry, moje względnie czyste, nieporwane ubranie, buty, okulary. Każda ze stron z satysfakcją chłonie obraz drugiej.
Niektóre widzą “białego” pierwszy raz w życiu. W nielicznych przypadkach dzieci wyraźnie się boją, wręcz uciekają. Wygląda to dość zabawnie, zwłaszcza gdy przyczajona nastolatka w konfrontacji z “białym przybyszem” niczym dzika sarenka rzuca się do ucieczki. Jak się okazuje, w niektórych kręgach dzieciom powtarza się, że jak będę niegrzeczne itd., to przyjdzie biały i je… zje albo porwie?
Dzieci jest tu całe mnóstwo. Rodzą się na potęgę. Standard rodziny zaczyna się od posiadania co najmniej trojga. I przypuszczalnie nie towarzyszy temu zimna kalkulacja:
– Czy mnie na to dziecko stać?
– Czy zapewnię mu odpowiednie warunki do życia?
– Jak to wpłynie na moją pracę? Itp., itd.
Szczęście po malgasku
Ale czy porwanie dziecka to najlepszy pomysł? Czy to nie egoistyczne zaspokojenie mojej potrzeby udzielenia jakiejś pomocy? Przecież one są szczęśliwe. Mają siebie, tak prawdziwie – nie na fejsie czy innym Instagramie. Czy “nasz” świat jest lepszy na każdej płaszczyźnie? Czyj świat jest bogatszy? W którym dziecko ma więcej styczności z rówieśnikami? W którym przebywa częściej z rodziną, rodzeństwem?
Czy w naszym świecie takim analogicznym “mydłem”, którego brakuje, nie jest rozmowa z bliskimi?
Czy tymi komarami zarażającymi malarią nie są media społecznościowe, które nas alienują od rzeczywistości? Czy tym cukierkiem, na który tak mamy ochotę, nie jest nasza potrzeba atencji drugiego człowieka?
Czy spotkania z dziećmi były smutne? To zależy. Wszystkie były emocjonalne. Poza drobnymi wyjątkami (styczność z dzieciakami pracującymi, gdzie dominowała interesowność) była kupa śmiechu i dobrej zabawy. Była zabawa w ichniejszego “stary niedźwiedź mocno śpi”, było koci-łapci. Było domaganie się: “weź mnie na ręce” i “no weź, pokaż, jak wyszło to zdjęcie”.
To dlatego Madagaskar zostawił słodko-gorzki smak. Kontakty z dziećmi były cudownym przeżyciem, ale potem miałam wrażenie, że muszę odchorować każdy moment konfrontacji…
Czasem los po prostu wysyła nas do oddalonej tysiące kilometrów destynacji tylko po to, aby spojrzeć komuś w jego wielkie, bezbronne oczy. A jeśli to są oczy dziecka, to jakby odkryć kolejny gwiazdozbiór na niebie, który nie każdy lub nawet nikt inny nie ma szansy zobaczyć. Słodko-gorzkie oczy.
Read more:
Adoptowali dziewczynkę z Ugandy. Gdy poznali jej historię, odesłali ją. Dlaczego?
Read more:
Mechanik samochodowy, który ratuje “opętanych”. Wyrwał z kajdan już 60 tys. ludzi
Read more:
Jak zostałem adopcyjnym tatą nastolatka z Madagaskaru – opowieść świeckiego misjonarza