Nie jestem aż taką egoistką, za jaką się mam. Często zauważam, że zbyt wielką wagę przywiązuję do lęku o to, czy moje intencje nie są zbytnio nakierowane na siebie. Nie daję sobie szansy, a jeśli już, bywa, że mocuję się z sobą do ostatniej chwili. Jakoś tak mamy – szczególnie te dziewczyny, które ukształtowane zostały w katolickim lajwstylu – że winimy się za coś już zawczasu, dajemy sobie żółtą kartkę, zanim w ogóle wpuszczą nas na boisko. „Za dużo chciałam”, „Miałam zbyt wysokie/małe oczekiwania” – takie zdania słyszę często, gdy podczas rozmów z koleżankami dowiaduję się o kapitulacji wybranego mężczyzny lub o nie zatrudnieniu ich do wymarzonej pracy. Widzę piękne, pełne pasji dziewczyny, którym ktoś gdzieś z tyłu głowy wmówił, iż wszystkie drzwi są przed nimi raczej zamknięte. Ba! Sama zasilam tę grupę. Z trwogą zdobywam nowe doświadczenia. Naukę sięgania po to, czego chcę (bez nagabujących myśli pt. Czy na pewno możesz?) rozpoczęłam grubo po dwudziestce.
Krytyk wewnętrzny – uspokój go!
Duch krytycyzmu nonszalancko przechadza się między nami i zupełnie nie spełnia swojej roli. Zamiast niej (o niej napiszę za chwilę), przyswajamy niemal każdy podmuch nierównowagi pochodzący z jego przepełnionych strachem do świata ust. Krytykujemy się za to, jakimi jesteśmy kobietami, dziewczynami, pracowniczkami, szefowymi, żonami, babciami, teściowymi. Idzie nam to lepiej niż tabliczka mnożenia.
Wewnętrzny krytyk pełni zasadniczo jedną rolę – trąbi na alarm. Jego obecność nie jest zupełnie nieistotna. Wręcz przeciwnie, może pomóc. Szczególnie, jeśli planujesz skok na główkę w miejscu, w którym woda sięga do pasa. Krytyk obawia się za nas, na wyrost, a w konfrontacji z niebezpieczeństwem hamuje bez uprzedniego powiadomienia. I to jest spoko.
Inaczej, gdy dopuszczamy go do głosu i pozwalamy odpowiadać na każde mgliste i nierozwinięte jeszcze pragnienie serca. Jakkolwiek by to nie zabrzmiało, wewnętrzny krytyk ma zbyt chropowate i siermiężne dłonie, aby brać się za coś tak kruchego, jak myśl o własnym biznesie, rodzinie czy jakimkolwiek innym dążeniu.
Straszy, zamiast wspierać
Krytyk służy nam wtedy, gdy stoi z boku. Gdy się przygląda i nie komentuje każdego ruchu, który wychodzi spod naszych palców. Pech (a raczej determinacja historyczna) chciał, że większość z nas ukształtowano w dość radykalnej strukturze pt. kary i nagrody. Co z nią nie tak? W niej krytyk po prostu rządzi! Wchodzi na scenę naszego życia i przerywa każdą solówkę, próbując nas przekonać, że za mało ćwiczyłyśmy, że nie mamy „tego czegoś” i że wciąż jesteśmy za grube. Wewnętrzny krytyk woła: „Chowaj się!”, gdy trzeba ujawnić swój potencjał. Hamuje niemal każdą twórczą ekspresję. Pod maską troski nie pozwala na ciąg dalszy.
Kiedy przyznajesz się do tego, że nie masz siły na kolejne dziecko, wewnętrzny krytyk przypomni ci wszystkie papieskie homilie i pasterskie listy o tematyce prorodzinnej. Przywoła też lęki odpowiedzalne za decyzje, które podejmujesz pod presją – ludzi, społeczeństwa, religii. Skarci cię za obawy. Przypisze wstydliwe intencje. Zbanuje.
Kiedy pragniesz założyć własną firmę, zanim pójdziesz do odpowiednich urzędów, najpierw staniesz oko w oko z tym, który podważy zasadność twojego pomysłu. Przypomni ci o wszelkich możliwych zagrożeniach płynących z bliskiej współpracy z Urzędem Skarbowym i o tym, że do tej pory nic tak naprawdę ci nie wyszło. Zanim się obejrzysz, puści w twojej głowie film, najpewniej z dzieciństwa, w którym to ważne dla ciebie osoby podcinały ci skrzydła.
W momencie, w którym zakończysz niezbyt rokujący dla ciebie związek, wewnętrzny krytyk wyjmie z wyimaginowej kieszeni twój wyimaginowany dowód i przypomni ci o dacie twojego urodzenia. I o tym, że wciąż grymasisz. Że powinnaś obniżyć loty. W tle puści piosenkę, w której wokalistka użala się na nieznośną samotność. Rozświetli przed tobą kliszę z kolejną wigilią u rodziców. Przestraszy na amen.
Twój głos jest najważniejszy
Nie chodzi o to, aby wysłać krytyka na wakacje, ale o to, aby wyciszyć jego głos. Nieważne, czy przypomina głos któregoś z rodziców, byłego chłopaka czy specjalisty w wybranej dziedzinie, żaden nie jest aż tak ważny, aby zagłuszyć twój własny. Myślę sobie o tym szczególnie wtedy, gdy perspektywa kolejnego kroku paraliżuje moje ciało. Gdy myślę o sobie nazbyt podejrzliwie. Gdy przypisuję sobie wszystkie z siedmiu grzechów głównych i pobocznych.
Nie zdziwicie się zapewne, gdy napiszę, że zanim wyodrębnimy swój własny głos, mija sporo wiosen i zim. W końcu jednak dajemy sobie szansę przeżyć według swojego serca jeden dzień. Potem kolejny. I kolejny. Dzień zamienia się w tydzień, a tydzień w miesiąc. Osłuchujemy się z sobą. Zaczynamy traktować się poważnie, a nawet ufać.
Rozumiemy, że nie ma w tym żadnej winy. Że nie ma w tym nic złego. Rezygnujemy z przypadkowych zaspokojeń i zaczynamy wybierać to, co dobre dla nas. Nie wyrzekamy się porażek. One także są częścią naszej drogi. Przestajemy jednak skupiać się na nich, jako na niechcianych punktach docelowych. Wewnętrzny krytyk nie szantażuje już nas odmową miłości. Wiemy, że niezależnie od perypetii, jesteśmy jej godne.
Read more:
Jak sobie radzę z lękiem przed oceną? Pomagają mi w tym 3 ważne pytania