Muzyka filmowa jest dla mnie pewnego rodzaju kompasem. Jeśli mi wpadanie w ucho, wtedy prawdopodobnie spodoba mi się również film, z którego pochodzi. Już kilka razy tak było. A same inspiracje znajduję przypadkiem przy przeczesywaniu internetu albo czerpię z radia.
Przekazując darowiznę, pomagasz Aletei kontynuować jej misję. Dzięki Tobie możemy wspólnie budować przyszłość tego wyjątkowego projektu.
Czy i ty tak masz, że muzyka filmowa przenosi cię w inną rzeczywistość?
Ze mną tak się dzieje. Muzyka filmowa rozbrzmiewa, i wtedy moje otoczenie zamienia się w świat stworzony przez najlepszych reżyserów na świecie. Kiedy słyszę ciepły dźwięk fletu, nie umiem powstrzymać malującej się w mojej wyobraźni doliny Hobbitów, akordeon prowadzi mnie ulicami Paryża w towarzystwie Amelii, a słuchając (koniecznie w samochodzie) „Una Mattina” Ludovico Einaudi, mogłabym dojechać na koniec świata.
Każdy nowy film przypomina mi o tej magii. Szczególnie, kiedy kompozycje przyciągają uwagę, wzruszają czy idealnie komponują się z historią z ekranu. Nie wyobrażam sobie kina bez muzyki. I chyba nie jestem jedyna, skoro obecnie już film bez ścieżki dźwiękowej to bardzo rzadkie zjawisko.
Nie od dziś przecież wiadomo, że muzyka współtworzy film – buduje napięcie, sugeruje rozwój akcji i nastroje. Jako widzowie przyzwyczailiśmy się do konkretnych kategorii muzycznych w danych gatunkach filmowych. Dlatego bardzo łatwo jest zamienić np. horror w komedię. Wystarczy, że skradającemu się bandycie będzie towarzyszyć skoczna melodia z repertuaru cyrkowego zamiast przerażającego skrzypienia podłogi.
Muzyka staje się wizytówką filmu
Kiedy jakiś czas temu usłyszałam, że ze Śniadania u Tiffany’ego miała być wycięta scena ze śpiewającą Audrey Hepburn, nie mieściło mi się to w głowie. Jak wyglądałaby historia kina bez tego charakterystycznego, ciepłego wykonania „Moon River”? Przecież ta piosenka zaczęła żyć własną sławą. Choć była napisana specjalnie na potrzeby filmu, później interpretowali ją nawet Frank Sinatra czy Louis Armstrong, a sam kompozytor, Henry Mancini, dostał za nią Oscara w 1962 roku.
Tak samo nie wyobrażam sobie Blues Brothers bez „Everybody needs somebody to love”, Footloose bez tanecznego dzieła Kenny’ego Logginsa czy Incepcji bez hipnotyzującej muzyki Hansa Zimmera. Są dla mnie tak silnie ze sobą powiązane, że zabranie obrazu bez dźwięku skończyłoby się rozczarowaniem i poczuciem niedosytu, a działanie w drugą stronę, czyli odtwarzanie samej melodii, przypomina mi o scenach z filmu i rozbudza wyobraźnię.
Musicale poza konkurencją
Oczywiście nie można też zapomnieć o musicalach, które są właściwie zbudowane wokół ścieżki dźwiękowej i nie istniałyby, gdyby nie muzyka. Wystarczy wspomnieć tak kultowe tytuły jak Grease, Mamma mia, La la land, a na usta już cisną się słowa popularnych piosenek. Zazwyczaj jest to wręcz reakcja niekontrolowana. I występuje także u mnie, choć sama nie należę do grona wielkich fanów musicali.
Muzyka filmowa jest dla mnie pewnego rodzaju kompasem. Jeśli mi wpadanie w ucho, wtedy prawdopodobnie spodoba mi się również film, z którego pochodzi. Już kilka razy tak było. A same inspiracje znajduję przypadkiem przy przeczesywaniu internetu albo czerpię z radia. (Tu szczególnie pomocne jest RMF Classic, współorganizator jednego z najważniejszych na świecie Festiwalu Muzyki Filmowej, który od 2008 r. co roku odbywa się w Krakowie).
Czytaj także:
Prawdziwa Lady Gaga. Premiera dokumentu o najbardziej ekscentrycznej artystce wszech czasów
Czytaj także:
Polska wersja hitu Pentatonix podbija sieć. „Nie można było zrobić tego lepiej!”