Jedna z bohaterek była świadkiem masakry w kościele w Kisielinie. Na jej oczach banderowiec zastrzelił jej ojca. Inna dostała dwie kule. Jeszcze inna leżała na polu przygnieciona ciałem martwej mamy… – Anna Herbich opowiada o „Dziewczynach z Wołynia”.Anna Herbich jest autorką książki “Dziewczyny z Wołynia” – opowieści o kobietach, które przeżyły rzeź wołyńską. Nam opowiada o tym, że kobiety wołyńskie są ze stali, o uczuciach, jakie towarzyszyły ich powrotom na Wołyń oraz o tym, czy wybaczyły oprawcom.
Marta Brzezińska-Waleszczyk: Po Dziewczynach z Powstania, Syberii i “Solidarności”, pisze pani o kobietach, które przeżyły Wołyń. Także ze względów osobistych, bo płynie w pani wołyńska krew.
Anna Herbich: Dokładnie tak. Moja rodzina pochodzi z Wołynia, z okolic Łucka. Czuję się więc Wołynianką. Moja rodzina całe szczęście nie ucierpiała jednak w ludobójstwie popełnionym w 1943 roku przez ukraińskich nacjonalistów. Babci udało się uciec do Warszawy już w trakcie kampanii wrześniowej, po wkroczeniu Sowietów. Niestety, dalsza rodzina została wymordowana przez NKWD albo wywieziona w głąb Związku Sowieckiego. Wojna odcisnęła na mojej rodzinie trwałe piętno. Przygotowując kolejne książki, piszę więc o sprawach, o których słuchałam w domu już od dzieciństwa.
Kobiety z Wołynia są ze stali
Jakie są pani bohaterki? Przetrwały coś, co mimo wielu relacji, do których mamy dziś dostęp, jest nadal trudne do wyobrażenia. Silne kobiety?
O, tak! Bohaterki „Dziewczyn z Wołynia” są ze stali. Mimo ogromu tragedii, która na nie spadła, wszystkim po wojnie udało się skleić rozbite życie. Zacząć wszystko od nowa. Wiele pań było naocznymi świadkami bestialskich mordów na rodzicach, rodzeństwie, najbliższych. Jedna z bohaterek była świadkiem masakry w kościele w Kisielinie. Na jej oczach banderowiec zastrzelił jej ojca. Inna sama otrzymała dwie kule. Jeszcze inna leżała na polu śmierci przygnieciona ciałem martwej mamy. To były rzeczy niewyobrażalne. A mimo tej traumy bohaterki „Dziewczyn z Wołynia” znalazły siłę, by żyć dalej. Udało im się wyjść za mąż, założyć własne rodziny. Doczekały się wnuków, prawnuków. To jest ich zwycięstwo nad banderowcami. One żyją.
To były trudne wywiady? Ciężko było namówić te kobiety do rozmów? Powracały do najbardziej dramatycznych wspomnień…
Nieraz musiałyśmy przerywać rozmowę, żeby móc się wypłakać. Łzy płynęły same po policzkach. Mimo że upłynęło tyle czasu, te panie wciąż żyją wydarzeniami sprzed 75 lat. Jednak Wołyń to dla nich nie tylko trauma ludobójstwa. To również wspomnienie beztroskiego dzieciństwa, kiedy rodzina była razem. To wspomnienie wspaniałej kresowej krainy. Wiśniowych sadów, uli dających pyszny miód, tajemniczego Bugu, nad którym tańczyły i paliły ogniska w noc świętojańską. O tym wszystkim również opowiadają bohaterki mojej książki. To nie tylko książka o śmierci. To również książka o szczęściu i nadziei.
„Film Smarzowskiego? Na Wołyniu było sto razy gorzej…”
Kilka bohaterek wspomina, że obrazy zamordowanych rodziców, rodzeństwa wciąż do nich wracały i ciężko było poradzić sobie z traumą, bo kiedy to wszystko się działo, nie było psychologów, terapii, pomocy… Jak one sobie z tym poradziły?
W dzisiejszych czasach, kiedy dziecko jest świadkiem tragedii albo traci rodziców, zapewniany jest mu sztab psychologów. Sieroty z Wołynia nie miały takiego wsparcia. Były same. Często trafiały do sierocińców albo do przypadkowych rodzin, które źle je traktowały. Efektem była wieloletnia trauma. Jedna z pań opowiadała mi, że po każdym powrocie do domu sprawdzała, czy banderowiec nie czai się pod wanną. Inna przez wiele lat obsesyjnie szorowała dłonie, żeby zmyć z nich zapach krwi swojej rodziny, która została zgładzona na jej oczach.
Niektóre przyznają, że widziały film Wojtka Smarzowskiego „Wołyń”, obfitujący w drastyczne sceny. One zaś mówią, że to i tak nie oddaje dramatu Wołynia. Czy zatem możliwe jest znalezienie słów, aby opisać ogrom tej hekatomby?
Wydaje mi się, że nie. Koszmar ludobójstwa na Wołyniu przechodzi ludzkie pojęcie. Nie da się słowami oddać tej grozy, tego strachu, tych cierpień. Spośród wszystkich moich książek, tę pisało mi się najtrudniej. Kiedy pytałam bohaterki mojej książki, co sądzą o filmie Smarzowskiego, mówiły że na Wołyniu było sto razy gorzej. Ogólnie uznały jednak ten obraz za bardzo ważny. Przybliżył on setkom tysięcy widzów problem ludobójstwa na Wołyniu.
Bohaterki z pani książki spojrzały oprawcom w oczy? Wybaczyły?
Nie wszystkie. Niektóre panie mówiły, że choć są katoliczkami to boją się, że nigdy nie znajdą w sobie siły, by odpuścić winy oprawcom. Trudno je za to winić.
Kobieca perspektywa historii jest zupełnie inna
Jakie uczucia towarzyszyły im, kiedy powracały na Wołyń? Kiedy patrzyły na bezkresne pustki – pozostałości po wspaniałych wsiach, w których się wychowały albo na ich dawne domy, które przetrwały, a w których dziś mieszkają Ukraińcy?
Oczywiście uczucia żalu i smutku. Mimo to wszystkie panie bardzo chciały na Wołyń powrócić. Chciały zapalić świeczkę w miejscu, w którym zginęły ich rodziny. Jedna z bohaterek, pani Helena Ciszak, wróciła do rodzinnej Ihrowicy, żeby postawić tam pomnik. Jej dom nadal stoi, nawet weszła do środka. Wydawał się jej tylko mniejszy niż wtedy, gdy mieszkała w nim jako mała dziewczynka. W Ihrowicy, w Wigilię Bożego Narodzenia, zostało zamordowanych dziewięćdziesięciu Polaków. Ona przeżyła dzięki sąsiadce Ukraince, która przyszła ostrzec jej rodzinę. A następnie udzieliła im schronienia we własnym domu. Ta decyzja wymagała od niej wielkiej odwagi. Gdyby banderowcy dowiedzieli się, że pomaga Polakom, zamordowaliby ją i jej własne dzieci. Ukraińcy ratujący Polaków byli wielkimi bohaterami.
O rzezi Polaków na Wołyniu nadal niewiele się mówi, brak pomników, ale mam wrażenie, że pani książka próbuje wypełnić lukę – to też pewien rodzaj pomnika?
Ostatnimi laty, szczególnie po głośnym filmie Smarzowskiego, o Wołyniu mówi się znacznie więcej, ale oczywiście wciąż za mało. Ocaleni z Wołynia czują się ofiarami drugiej kategorii. Czują się zaniedbani przez władze, które – ich zdaniem – składają pamięć o ludobójstwie na ołtarzu dobrych relacji z Ukrainą. Pomników rzeczywiście jest niewiele.
Po raz kolejny przedstawia pani z perspektywy kobiet jakiś fragment historii, która przez lata była jeśli nie pomijana, to marginalizowana. Co wnosi kobiece spojrzenie na historię? Pozwala nam spojrzeć na pewne wydarzenia inaczej, z empatią?
To zupełnie inna perspektywa. Weźmy książkę „Dziewczyny z Powstania”. Przedstawiłam tam walkę, jaką młode matki, które znalazły się w oblężonym mieście, toczyły o przetrwanie swoich malutkich dzieci. Jedną z nich była moja babcia. Jej mąż, jako oficer AK, poszedł do powstania. A ona została z trzymiesięcznym synkiem na rękach. Przeszła przez Zieleniak i obóz w Pruszkowie. Cudem uszła z życiem. Podobnie było z kobietami deportowanymi na Syberię, które toczyły heroiczną, codzienną walkę o uratowanie rodziny. Warto czasami spojrzeć na historię oczami kobiet.
*Anna Herbich, “Dziewczyny z Wołynia”, Znak Horyzont 2018
Read more:
„Trzeba było, to się ratowało”. Opowieść o Ukraińcach, którzy ocalili Polaków z Rzezi Wołyńskiej
Read more:
Krzesimir Dębski o rzezi wołyńskiej: Najbardziej boli kłamstwo [wywiad]
Read more:
„Tak, mordowaliśmy was. Ale teraz chodźcie na herbatę”. O rocznicy rzezi wołyńskiej inaczej