Jakiś czas temu wracałem pociągiem do Łodzi. Do przedziału wsiadł nagle człowiek pochodzący z któregoś z krajów arabskich. Zawsze czynię znak krzyża, gdy ruszam pociągiem. Ale tu pojawiła się we mnie myśl: „Czy się przeżegnać?”.
Przekazując darowiznę, pomagasz Aletei kontynuować jej misję. Dzięki Tobie możemy wspólnie budować przyszłość tego wyjątkowego projektu.
Nasz problem z ewangelizacją
Abp Grzegorz Ryś w trakcie swojego pierwszego spotkania z łódzkimi naukowcami zaproponował im temat Ewangelizacja i tradycja. Na początku swojego wystąpienia stwierdził, że podstawowy problem z głoszeniem naszej wiary w Boga tkwi w nas samych. To gdzieś wewnątrz jest blokada.
Zastanawiam się od pewnego czasu, czy metropolita łódzki ma rację? Jeśli tak, to czym owa blokada jest spowodowana?
Trudno polemizować z abp. Grzegorzem. Przyznanie się do Boga rodzi dzisiaj faktycznie wiele wyzwań, które niekoniecznie są oczekiwane. Człowiek natychmiast trafia na pierwszy front. Pytają go o aborcję, eutanazję albo co gorsza pedofilię. I to właśnie powoduje, iż milczenie w sprawie Boga staje się naturalne.
Czytaj także:
Po co się chować z modlitwą? Wyszli na główną ulicę Łodzi i odmawiają koronkę
Katolik równa się hejt?
Niestety, potencjalne blokady tworzone są na nowo. Słyszymy przecież w telewizji, że np. kobieta pracująca w Anglii nosiła krzyżyk i zwolniono ją za „epatowanie religią”. Nie brakuje przykładów w medycynie: lekarz przyznający się do wiary lokuje się według wielu na straconej pozycji.
Córka prof. Jerome’a Lejeune’a – francuskiego genetyka i kandydata na ołtarze – wspominała w swojej książce „Życie jest cudem”, że w momencie, w którym jej genialny ojciec zaczął przyznawać się do swojej wiary, okazało się, że „może pożegnać się z nagrodą Nobla”.
Dzisiaj podobne postawy nazywamy hejtem. Doświadczyła go Ewa Chodakowska, która wspomniała na jednym z portali, że chodzi regularnie do kościoła i wierzy w Boga. Krytyka nie ominęła prof. Andrzeja Rzeplińskiego, niejednokrotnie chwalonego przez liberalne media. Były już prezes Trybunału Konstytucyjnego kilka lat temu otrzymał Krzyż Pro Ecclesia et Pontifice (Dla Kościoła i Papieża) – jako osoba zasłużona dla lokalnego Kościoła. Profesor bardzo wyraźnie wówczas wyraził, jak ważny był i jest dla niego nie tylko Kościół, ale także kapłani, którzy w dzieciństwie kształtowali w nim wiarę.
Bóg to norma?
Patrząc na Polską rzeczywistość, dostrzec można ciekawe zjawisko. Od dekad ponad 90% polskiej populacji przyznaje się do chrześcijańskiej (w większości katolickiej) wiary. Jednocześnie jednak przyznanie się publiczne do tego faktu może skończyć się w sposób negatywny dla osoby dokonującej coming outu.
Doskonale było to widać niedawno, gdy prezydent Andrzej Duda stwierdził w jednym z wpisów internetowych, że będzie modlić się za Alfiego Evansa. To zdanie spowodowało, iż pojawiły się głosy krytyki. Sytuacja ta nie miałaby nigdy miejsca na terenie USA. Takie odwołanie się przedstawiciela władzy do Osoby Boga w trakcie przemówień jest tam całkiem naturalne. Na banknotach dolarowych widnieje napis „In God we trust”.
Gdy do Polski przyjechał kilka lat temu prof. Stephen Kingsmore, ceniony pediatra i genetyk z USA, naturalnym było dla niego, iż wykład rozpoczął od modlitwy. Gdy kilka miesięcy temu wraz ze znajomym udałem się na lunch do restauracji przy polskim Sejmie, towarzysząca nam pewna pani – także ze Stanów – spytała, czy możemy się pomodlić przed jedzeniem.
Czytaj także:
Medalik na szyi: to nie talizman ani modna ozdoba. Jego noszenie ma specjalne znaczenie
Gdzie jest lęk, jest i odwaga
Gdzie zatem kryje się źródło chowania głowy w piasek, przez tak wielu wierzących w Boga?
Coraz częściej dochodzę do wniosku, że problem tkwi w kompleksach. Sami siebie nie w pełni jesteśmy w stanie przekonać, że nasza wiara ma sens, jest czymś istotnym. Gdyby tak było, nie pojawiłby się w nas lęk o przyszłość, nie zdominowałby nas strach o to „co ludzie powiedzą”. Są jednak na to sposoby. Najprostszym jest odwaga.
Jakiś czas temu wracałem pociągiem do Łodzi z Warszawy. Do przedziału, w którym przez chwilę jechałem sam, wsiadł nagle człowiek z całą pewnością pochodzący z któregoś z krajów arabskich. Pociąg nagle ruszył. Pojawiła się we mnie pewna myśl: „Czy się przeżegnać?”.
Zawsze czynię znak krzyża, gdy ruszam pociągiem. Jest to dla mnie wręcz naturalne. Tutaj jednak się zawahałem. Pojawił się nieracjonalny lęk, że ów (prawdopodobnie) muzułmanin zrobi mi krzywdę jako niewiernemu.
Przypomniała mi się wówczas opowieść łódzkiego duchownego, ks. Michała Misiaka. W jednym z wywiadów opowiadał, że w trakcie wyprawy do Egiptu zdecydował się udać do fryzjera, który miał go ogolić. Gdy przyłożył brzytwę do jego twarzy, by pozbyć się zarostu, spytał go po angielsku, czym się zajmuje. Ks. Michał odważnie odpowiedział, że jest katolickim księdzem.
Łódzki ksiądz przeżył tę wizytę, podobnie jak ja moją podróż do domu z nowym kolegą z Pakistanu. Okazało się bowiem, że znak krzyża, który uczyniłem stał się pewną prowokacją. Śmiało zadał mi pytanie dotyczące podróży, a potem długo rozmawialiśmy o studiach, polityce, wierze, pokoju i… Bogu, tym samym Bogu.
Czytaj także:
„Jedźcie z Bogiem!” – zeszli z Maryją do nowojorskiego metra i odmawiali różaniec [zdjęcia]