Jest coś ponadludzkiego w takich doświadczeniach. To chwile, w których mamy wybór – możemy dać komuś odrobinę nadziei albo jeszcze bardziej go pogrążyć. Doświadczyć odradzającego się życia albo umierania. Spojrzeć z empatią i zrozumieniem albo z wypisaną w źrenicach niezachwianą oceną.Sobota po południu. Stoję w kolejce do konfesjonału w jednym z moich ulubionych warszawskich kościołów. Sezon ślubny w pełni, nie trudno trafić w tym czasie na nowożeńców – szczęśliwych, uśmiechniętych, czasem przejętych.
Kolejka do spowiedzi była długa, załapałam się więc przy okazji na kazanie ślubne. Jednak jakby nie pasujące do całego ślubnego anturażu, bo o… cierpieniu. Wstrząsające. Tak bardzo, że pamiętam je do dziś, choć rzecz działa się przed miesiącem.
Ksiądz, bardzo życzliwy i najwyraźniej dobrze znający młodą parę, po serdecznym wstępie przeszedł do rzeczy. A rzecz dotyczyła ran. Temat przecież tak, nie ukrywajmy, dotkliwie znany każdemu.
Głęboko ukryte rany
Pomyślałam o wszystkich swoich głęboko schowanych przed światem, na co dzień niewidzących słońca, ranach. Jest coś symbolicznego w tym, że serce chronione jest przez żebra – jakby zamknięte za kratami. Otwierane w najbardziej intymnych i wyjątkowych momentach. Wtedy, kiedy czuje się bezpiecznie. Kiedy wie, że wpuszcza do środka kogoś, kto tej rany nie rozdrapie. Kto będzie wobec niej czuły. A przynajmniej taką mamy nadzieję.
I nie ma tu znaczenia, czy to rana obiektywnie swym rozmiarem porażająca, czy może to zaledwie draśnięcie. Jest. I tyle wystarczy, by nie pozwolić sobie przejść obok niej obojętnie, bez zauważenia.
Dać nadzieję albo ją odebrać
Znasz takie momenty, w których nie chcesz, by ktokolwiek się do Ciebie zbliżał? Kiedy czujesz, że boli Cię każdy, nawet najdelikatniejszy podmuch wiatru, o dotyku nawet nie wspominając? Choć ubieram to w zbyt może poetyckie słowa, to mam wrażenie, że bez trudu możesz zlokalizować w swojej historii takie chwile.
Pamiętasz, czego wtedy potrzebowałeś? A co otrzymałeś?
A kiedy byłeś po drugiej stronie – jak się zachowałeś?
Jest coś ponadludzkiego w takich doświadczeniach. To chwile, w których mamy wybór – możemy dać komuś odrobinę nadziei albo jeszcze bardziej go pogrążyć. Doświadczyć odradzającego się życia albo umierania. Spojrzeć z empatią i zrozumieniem albo z wypisaną w źrenicach niezachwianą oceną. Możemy dać komuś delikatność i być do dyspozycji lub narzucić swoje przecież najlepsze na świecie rozwiązania.
Czytaj także:
Drugi człowiek to zawsze inny świat. Zwiedzaj go z delikatnością
Uklęknij przed raną
Pamiętam jak dziś, choć to sytuacja sprzed lat, spotkanie z moją przyjaciółką. Mieszkałyśmy razem, więc widywałyśmy się codziennie, ale tego wieczoru naprawdę się spotkałyśmy! Ja płakałam, przeżywałam właśnie coś trudnego, mówiłam, jak bardzo mnie to dotyka, jaka jestem wobec tamtej sytuacji bezradna, a ona bez słowa słuchała, płacząc razem ze mną, i dając mi tylko to – absolutne przyjęcie i zwyczajną obecność. Kojącą bardziej niż jakiekolwiek słowo.
Jestem pewna, że gdyby w tym czasie zaczęła mnie przekonywać, że przecież wszystko się jeszcze ułoży, że może to wcale nie taka tragedia, jak mi się wydaje, że przesadzam, że “zobaczysz, będzie dobrze”, to moje serce zostałoby za zamkniętymi kratami żeber, pewnie jeszcze bardziej przestraszone.
I choć z perspektywy czasu wiem, że poziom mojej “tragedii” nie przystawał do skali jej przeżywania, to wtedy właśnie tak potrzebowałam na nią zareagować.
Właśnie to doświadczenie przypomniały mi słowa księdza w tamto sobotnie popołudnie. Najlepsze, co możemy zrobić, kiedy ktoś pokazuje nam swoją ranę, to uklęknąć przed nią. Bo to jest moment, kiedy ktoś decyduje się otworzyć przed nami najgłębsze doliny swojego wnętrza. To dowód zaufania i pragnienia obecności. To też miejsce, w którym oboje możemy doświadczyć prawdziwej miłości. A ona przecież potrafi leczyć najgłębsze rany.
Czytaj także:
3 grzechy, które popełniamy podczas rozmowy
Czytaj także:
Jak rozpoznać toksyczną przyjaźń? Zadaj sobie tych kilka pytań