– Czy ojciec zatańczyłby fokstrota?
– W tej chwili raczej nie, ale gdyby pani zaproponowała parę lat temu…
To cały ojciec Joachim, miał wówczas dziewięćdziesiąt cztery lata, nękały go liczne dolegliwości, związane z wiekiem, a chętnie by zatańczył.
Mieliśmy już za sobą długie godziny rozmów, które miały stać się osnową książki Śmierć? Każdemu polecam i zdecydowałam się na przerywnik, a spytałam o taniec, bo wiedziałam, że Kazimierz hrabia Badeni w młodości uwielbiał imprezować i bywać w modnych lokalach, i został nawet mistrzem fokstrota w królewskim mieście Krakowie.
Wiedziałam też, że nigdy się nie łamie i nie cofa przed trudnościami, nawet gdy tymi trudnościami były słabnące siły, opuszczające go dyskretnie i nieubłaganie z dnia na dzień.
Gdy zobaczyłam go po raz pierwszy w rozmównicy klasztoru dominikanów przy ulicy Stolarskiej, byłam pod wrażeniem jego piękna i siły. Miał w sobie coś z wojskowego, rycerską determinację walki ze złem i niesprawiedliwością, męską siłę, która dawała mu wewnętrzny pokój i pewność. Był kimś, przy kim kobieta czuje się bezpieczna, a ubrana w T-shirt i wypłowiałe dżinsy zaczyna żałować, że nie ma pereł na szyi, a na głowie kapelusza.
Dużo rozmawialiśmy, opowiadał mi swoje życie, które nadawało się na scenariusz filmu, co ja mówię, na scenariusze kilku filmów, pełnych niesamowitych wydarzeń i zaskakujących zwrotów akcji. Pierwszy film byłby romansem, bo młody hrabia, dziedzic trzech majątków, tak rozległych, że mówiono na nie republika badeńska, rósł w atmosferze iście bajkowej, bo ród, z którego pochodził, był bajecznie bogaty.
Opowieść zaprawiona byłaby goryczą, bo jego ojciec zmarł, gdy Kazio miał lat cztery i wychowywała go „babka Badeniowa” i matka, Szwedka, Alicja Ancarkrona. Gdy miał lat osiem, przeniósł się z majątku rodzinnego w Busku do Żywca, bo jego mama zawarła powtórne małżeństwo z Karolem Habsburgiem. Ten romans byłby i w tym miejscu gorzkawy, bo chłopiec, niezwykle przywiązany do matki, chyba nie czuł się zbyt dobrze w nowym otoczeniu, ale to moje domysły, ojciec Joachim nigdy o tym nie wspominał.
Klimat w Żywcu był zaś niezwykle wymagający, bo bycie arystokratą nie polegało na posiadaniu fortuny, tę mógł zdobyć byle parweniusz, a na formacji młodego człowieka z łańcucha wielu pokoleń, na osiągnięciu ideału, obowiązującego arystokratów przez wieki. I nie ograniczał się ten szlif do nauki posługiwania się widelcem i nożem, choć manier owszem, uczono starannie, ani na uczeniu licznych języków, choć tej ważnej dziedziny też nie pomijano.
Ta formacja miała dać ostateczny efekt – człowiek miał być arcydziełem, dżentelmenem, który ma określony stosunek do pieniądza, potrafi panować nad emocjami i zmysłami, ale nade wszystko kieruje się zasadami honoru i poczuciem odpowiedzialności za siebie, rodzinę, sferę, ludzi słabych i cały naród. Toteż od najwcześniejszego dzieciństwa do roboty ruszały niańki, bony, guwernantki, guwernerzy i preceptorzy, paniczów i panny posyłano do najlepszych szkół, ruszała „taśma”, której końcowym efektem mieli być doskonali dżentelmen i dama.
Jak to w życiu bywa, ideały swoje, życie swoje. Ojciec Badeni nigdy nie krył, że przechodził z klasy do klasy po protekcji, a gdy udał się na studia prawnicze na Uniwersytet Jagielloński, profesor wstawił mu tróję opatrując to komentarzem: „Przecież pan nie będzie się utrzymywał z pracy prawnika”.
Z drugiej strony jakżeż można było zagłębiać się w podręczniki i studiować nudne prawnicze formuły, gdy tyle było dookoła bali, fajwy i koktajle, konkursy na fokstrota nęciły, a piękne panny chętnie szły w tany z najlepszą partią II Rzeczpospolitej.
Hrabia Kazimierz się zaręczył, ale wspominał, że czuł presję rodziny. A rodzina spodziewała się, że się ożeni i na świat przyjdą kolejni Badeniowie, których odda się w tryby doskonałej formacji.
Zbliżał się już do trzydziestki, a przecież się nie ożenił i mam tu swoją teorię. Ewentualne kandydatki miały nieprawdopodobnie silną konkurentkę, gdyż jego matka Alicja, córka wielkiego łowczego na dworze króla Szwecji, była jedną z najpiękniejszych kobiet swojej epoki. Młody hrabia, niezwykle przywiązany do matki, nie mógł nie porównywać z nią kandydatek na żonę. Takie zawody niezwykle trudno wygrać, choćby się było o pokolenie młodszą.
Ale w życiu szaławiły pojawiła się znienacka inna kobieta i tu nastąpił wprost nieprawdopodobny zwrot akcji. Oto pan hrabia szedł sobie któregoś wieczoru we Lwowie, a jakże, do lokalu, przechodził beztrosko pod figurą Matki Bożej, ufundowaną przez „którąś z prababek Badeniowych”, a tu nagle ktoś kładzie mu na ramię delikatną dłoń i nagle jakby odbiera wolność.
Kazimierz nadal czuł się wolny, ale miłość, piękno, łagodność, zachwyt, które wówczas go ogarnęły wraz z impulsem, by wejść do najbliższego kościoła, były nie do odrzucenia. Wszedł więc do kościoła, dostrzegł dziwnie ubranych mnichów (białe dominikańskie habity) i… nawrócił się, czyli ogarnęło go czyste szaleństwo.
Stał się innym człowiekiem, zaczął gorliwie praktykować, dzieła mistyków zaczął czytać, jak sam mówił „jak kryminały”, konwencjonalne modlitewne dialogi z Panem Bogiem zamieniły się w miłosny dialog z Umiłowanym i odczuwał pociąg, niesamowity pociąg, tęsknotę i pragnienie Boga, która wywróciła do góry nogami wszystkie wcześniejsze planowania… Ale co zrobić, jak iść do zakonu, gdy ma się trzy majątki?
Rozterki rozwiązał towarzysz Stalin wraz z Hitlerem, gdy w 1939 r. napadli na Polskę. Kazimierz stracił wszystko, zaczął się czas próby, można rzec, zaczął się kolejny film, tym razem sensacyjno-przygodowy. Gdy wybuchła wojna, był na wakacjach w Szwecji u krewnych matki, ale poczucie honoru, które wpajano mu od dziecka, kazało wrócić do zagrożonej ojczyzny, prawdopodobnie ostatnim samolotem rejsowym Sztokholm – Warszawa. A z Warszawy do Buska.
Nie chcieli go w armii z powodu słabego wzroku, ale Żyd – krawiec zdążył uszyć mu mundur, po czym zgłosił się jako ochotnik do wojska, a gdy Polska przestała istnieć, wyjechał własnym samochodem marki Fiat do Rumunii. Stał się uchodźcą bez grosza przy duszy.
Dalsza akcja toczyła się w Bukareszcie, Jugosławii i Francji, gdzie dojechał, by w Bretanii wstąpić do 3. Kompanii Strzelców, później Strzelców Podhalańskich i nie miał problemu ze spaniem na podłodze obok synów górników i innych proletariuszy.
Chyba tu nabył manier wojskowych, potrafił zakląć, co zostało mu do końca życia, bo wiedział, że w szczególnych przypadkach należy dać odpowiednie rzeczy słowom, a tych w domu go nie uczyli. Walczył pod Narvikiem, był w Maroku, pełnił funkcję sekretarza Polskiej Misji w Gibraltarze i sztabie Sikorskiego, a że miał słaby wzrok, dowódcy odsuwali go od walk, za to doceniali jego zdolności lingwistyczne, bo znał kilka języków i był tłumaczem w sztabach.
Na uchodźstwie wrócił temat małżeństwa, nawet zaręczył się z piękną Rumunką, ale gdy pojechał walczyć, wrzucił do morza zaręczynowy pierścionek, bo uświadomił sobie, że czeka na niego Oblubieniec i inne śluby ma składać. W czasie tułaczek spotkał dominikanina o. Innocentego Marię Bocheńskiego i pod jego wpływem w 1943 r. wstąpił w Anglii do dominikanów.
I tu zaczyna się kolejny film, tym razem psychologiczny, wielka cisza w życiu byłego bonvivanta. Miał już na sobie piękny habit, który do końca życia uważał za bardzo elegancki i rozpoczął formację zakonną. Bony i preceptorów zastąpili mistrzowie nowicjatu i przełożeni zakonni też wytyczyli mu cel, wykonanie arcydzieła życia – zostanie świętym.
Nie od człowieka to zależy, owszem, zależy, ale w sumie niewiele, bo każdy artysta, dążący do takiego celu wie, ile jest w tym własnego wysiłku, a ile łaski.
Mimo dochodzących z kraju wieści o sowieckiej okupacji w 1947 r. zdecydował się wrócić do Polski, na pewno również po to, żeby spotkać się z ukochaną matką, która po odmowie podpisania volkslisty (tak samo zachował się jej mąż), przeżyła koszmar okupacji i niemieckie prześladowania. Piękna niegdyś kobieta bardzo się zmieniła, ale jej duch był niezłomny, pozostała wierna.
Tak jak jej syn. Ojciec Joachim (święcenia przyjął w wieku lat trzydziestu ośmiu, a wcześniej imię zakonne, którym chciał oddać cześć ojcu Najświętszej Maryi Panny) był duszpasterzem nietuzinkowym, który przyciągał ludzi krótkimi kazaniami i głębią. Pracował w Poznaniu, Wrocławiu i Krakowie, spotykał się z bardzo różnymi ludźmi, nigdy nie zamykał się w ciasnych opłotkach.
Gdy spotkał buddystę, zainteresował się buddyzmem, czytał też Junga, uwielbiał Mistrza Eckharta, był wielbicielem Tolkiena, zwłaszcza jego Trylogii. Mówił o Polakach, że są hobbitami, że mocno stąpają po ziemi, może nie są zbyt artystyczni, ale ich siłą jest trzymanie się kilku prostych zasad.
Mocno zaangażował się w Odnowę w Duchu Świętym, gdy dotarła do Polski, modlił się i kontemplował, i uczył innych kontemplacji. Nie wiem, jak określić ten ostatni film, który mógłby powstać na kanwie jego życia. Takiego gatunku wciąż nie ma. Człowiek, który miał być arcydziełem ludzi i Boga, stał się mistrzem życia, bo ludzie przychodzili do niego jak niegdyś do ojców pustyni, żeby zasięgać rad i leczyć rany.
Gdy przyjeżdżałam do Krakowa robić z nim wywiady, lubiłam obserwować, jak w refektarzu, gdy siadał za stołem, natychmiast otaczał go wianuszek młodych współbraci, którym uwielbiał opowiadać niestworzone historie z czasów wojny. Młodzi garnęli się do swojego wiekowego rówieśnika.
W ostatnich latach życia „dyktował” dziennikarzom książki. O kobietach, Eucharystii, końcu świata, modlitwie i śmierci. Rozmawialiśmy długo, podziwiałam tę niezwykłą kompozycję zakonnika, połączoną z mocno przebijającą żołnierską nutą. W moich oczach był żołnierzem, bojownikiem, rycerzem Matki Bożej i był nim także wówczas, gdy nie korzystając z pomocy próbował sam pokonać kilkanaście schodów, by dojść do klasztornej rozmównicy.
W trakcie rozmów nieraz się „zawieszał”, zwłaszcza gdy mówił o Eucharystii, wówczas trzeba było odczekać w ciszy, aż wróci na ziemię.
Czasem, mimo usilnych starań i nieprzywiązywania wagi do niegdysiejszych tytułów, wychodził z niego hrabia. Maniery miał nienaganne, co widać było podczas posiłków, a gdy opowiedział, jak znajomy lekarz zaprowadził go do outletu, by trochę ubrać przyjaciela, zaś ten wśród stosu ciuchów wybrał kurtkę od Armaniego, nie mogłam powstrzymać salw śmiechu. Znał się na rzeczy, przed wojną ubierał się u najlepszych krawców i raz wdrukowanych pewnych zachowań i przyzwyczajeń nic nie jest w stanie zatrzeć.
Bardzo zachwalał śmierć. Życie porównywał z nudzeniem się w Krakowie, śmierć z egzotyczną wyprawą na Hawaje. Przecież po tamtej stronie czekał Oblubieniec, który w jego wypadku zadziałał poprzez swą łagodnie wszechpotężną Matkę.
Życie, a właściwie umieranie, potwierdziło, że nie był gołosłowny. Jestem pewna, że gdyby nie złamał biodra, dożyłby stu lat. Stało się inaczej. Dziedzic republiki badeńskiej umierał w ubóstwie. Podobno w celi miał już tylko zbiór kazań Mistrza Eckharta, Trylogię Tolkiena i portret ukochanej matki.
Cierpiał i czekał. Jedenastego marca 2010 roku powiedział współbraciom, że dziś wieczorem nastąpią zaślubiny z Jezusem i że wszystko jest przygotowane. Rzeczywiście, zmarł wieczorem. I nikt nie wątpił, jak skończył się ten film, a ściślej mówić – czego był początkiem.
26 lipca 2018 roku podano do publicznej wiadomości, iż Kapituła Polskiej Prowincji Dominikanów podjęła decyzję o rozpoczęciu przygotowań do procesu beatyfikacyjnego o. Joachima Badeniego.