John omal nie utonął w lodowatej wodzie. Jego stan był krytyczny, a lekarze bliscy stwierdzenia zgonu. Matka chłopca, Joyce Smith, wołała: „Boże, nie odbieraj mi syna”. Czternastoletni John wraz z przyjaciółmi weszli na zamarznięte jezioro. Tafla nie wytrzymała. Dwóm chłopcom udało się wydostać z mającej cztery stopnie Celsjusza wody, trzeciego – syna Joyce – z lodowatej otchłani wydobyto po dwudziestu minutach. Z medycznego punktu widzenia nie miał szans na przeżycie, a prowadzący reanimację lekarz był gotów stwierdzić zgon chłopca. Matka wezwała na pomoc Najlepszego Lekarza. Co było dalej? Przeczytaj fragment książki Joyce Smith „Niemożliwe”.
„Jestem matką Johna Smitha! Dotarłam!” – powiedziałam, gdy tylko otworzyły się przesuwane drzwi oddziału ratunkowego. Ledwie wpadłam do środka, a podszedł do mnie wysoki, dobrze zbudowany strażak z gęstymi, jasnymi włosami o rudawym odcieniu. Na błyszczącej tabliczce na piersi miał napisane: „Jeremey Hallrah”. „Czekałem na panią” – powiedział. „Proszę iść ze mną”. Uśmiechnął się blado. Myślę, że starał się dodać mi otuchy, ale ten wymuszony uśmiech przypominał bardziej gorzki grymas. Nie jest dobrze – pomyślałam. Strażacy w szpitalu?
„Boże, proszę, nie odbieraj mi syna!”
Z trudem przełknęłam ślinę, pociągnęłam nosem i kazałam sobie trzymać nerwy na wodzy. Gdy strażak poprowadził mnie w prawo, ledwie zauważyłam znajdującą się po lewej poczekalnię pełną przyszłych pacjentów i ich rodzin. Przeszliśmy przez podwójne drzwi, które trzeba było wcześniej odblokować, i znaleźliśmy się na korytarzu. Całą jego prawą stronę zajmowały przesuwane, szklane drzwi poszczególnych sal. Omiotłam je wzrokiem, zastanawiając się, na którym łóżku znajduje się John. Ale po zaledwie trzech metrach Jeremey skręcił w lewo, do malutkiego gabinetu prywatnych konsultacji. Jego beżowe ściany były puste, jeśli nie liczyć krzyża, który wisiał smutno nad kilkoma krzesłami dla gości. Popatrzyłam na strażaka pytającym wzrokiem. Dlaczego znalazłam się w tym pokoju? Gdzie był mój syn? Dlaczego miałam czekać?
[…] Opadłam na krzesło. Ściskając i rozluźniając pięści, modliłam się do Boga:
Panie, proszę. Proszę, nie odbieraj mi syna. Boże! Jezu! Nie możesz zabrać Johna. Proszę, proszę. Boże, proszę. Pozwól mu z tego wyjść.
Ogarnęło mnie drżenie. Zamknęłam oczy i starałam się nie zemdleć, nie zwymiotować ani nie zacząć krzyczeć ile sił w płucach. Po kilku minutach do gabinetu weszła lekko przygarbiona, bardzo szczupła i wątła zakonnica. Przyodziana w biało-szary habit, wyglądała na sześćdziesięciokilkuletnią osobę. Na jej twarzy malowała się troska, a oczy błyszczały współczuciem.
Read more:
Ksiądz opowiada o ostatnich chwilach życia żandarma bohatera. Poruszające świadectwo
Modlitwa matki nad umierającym synem
„Kochanie, tak ogromnie mi przykro” – powiedziała najżyczliwiej, jak tylko było można. Usiadła na krześle obok mnie i ujęła moje dłonie w swoje. W oczach zebrały mi się łzy. Westchnęłam ciężko. Panie, nie pozwól mu umrzeć – modliłam się wciąż w myślach. – Nie pozwól mu umrzeć. […]
Po raz kolejny poczułam wszechogarniającą chęć, żeby zacząć krzyczeć, i musiałam mocno ze sobą walczyć, by zachować pozory opanowania. Moje modlitwy przybrały formę szlochu. […]
Minęło prawie czterdzieści minut od chwili, gdy Cindy poinformowała mnie o wypadku. Powoli podniosłam się z miejsca, rozpaczliwie potrzebując informacji i jednocześnie obawiając się ich treści […]. Bardziej czułam, niż widziałam, że pielęgniarki patrzą na mnie z troską i ze smutkiem.
„Zobaczyłam dwie poszarzałe stopy syna…”
Pomieszczenie było pełne ludzi […]. Potem mój wzrok padł na łóżko na kółkach, które stało naprzeciwko mnie, na drugim końcu sali. Ze ścian zwieszał się sprzęt medyczny, a tuż nad łóżkiem dyndało jakieś urządzenie z reflektorem. John leżał nieruchomo pod okryciami i rurkami. Gdy na niego spojrzałam, zobaczyłam tylko dwie poszarzałe stopy.
U szczytu łóżka stała pielęgniarka Alex Gibbons. Dłonią ściskała dużą, czarną poduszeczkę, którą – jak się domyśliłam – wtłaczała powietrze w usta i płuca Johna. Nawet na chwilę nie podniosła na mnie wzroku; koncentrowała się na moim synu. Monitory dziwnie milczały. Ale moją uwagę przykuł przede wszystkim olbrzymi mężczyzna o szerokich barkach i nabrzmiałych mięśniach, który niezmordowanie reanimował Johna. Był to Keith Terry. Z jego czerwonej z wysiłku twarzy lały się strugi potu, a przód kitla i miejsca pod pachami były zupełnie mokre. Keith nie zwalniał ani na sekundę.
Do reanimacji mego syna wzięli największego faceta w całym szpitalu, by go całkiem zmiażdżył – pomyślałam. Wiedziałam, że w „normalnych” warunkach reanimacja jest jedną z najbrutalniejszych rzeczy, jakie można zrobić człowiekowi. Często zdarza się, że prowadząca ją osoba niechcący łamie ofierze żebra, siniaczy jej klatkę piersiową i zasadniczo robi z niej krwawą miazgę. Obawiałam się, że jeśli woda z jeziora nie zabiła Johna, to zrobi to ten facet.
Read more:
Tych 7 rzeczy nie zapomnij powiedzieć bliskim przed śmiercią!
„Boże, nie pozwól mu umrzeć. Tylko nie mój syn”
Jeremey poprowadził mnie w stronę krzesła stojącego mniej więcej w połowie sali i poprosił, abym usiadła. Zakonnica stanęła za moimi plecami i położyła mi dłonie na barkach. Czułam, że Cindy stanęła tuż przy niej. Po kilku chwilach w sali pojawiła się Mary Sander, mama Josha. Przycupnęła przy mnie i położyła mi rękę na ramieniu. Wsparcie tych kobiet dodawało mi otuchy i rozgrzewało moje serce. Doceniałam ich obecność. Ale nie chciałam tam być! Nie chciałam być kimś, kto potrzebuje pocieszenia! Nie chciałam, aby mój syn leżał bez ruchu na szpitalnym łóżku. Po mojej twarzy spływały strumienie łez, gdy w ciszy patrzyłam na pełną determinacji pracę Keitha. Wydawało mi się, że czas się zatrzymał; upływające minuty nie miały już żadnego znaczenia. Z trudem rejestrowałam odgłosy wydawane przez ludzi wokół mnie.
Panie, bardzo Cię w tej chwili potrzebuję. Bardziej niż czegokolwiek innego. To wszystko było zbyt surrealistyczne. Nie mogłam przestać płakać. Te stopy… One nie wyglądają tak, jak powinny wyglądać. Boże, nie pozwól mu umrzeć. Tylko nie mój syn. Nie zabieraj mi go.
[…] „Jestem doktor Sutterer” – powiedział mężczyzna życzliwie i spokojnie, po czym westchnął głęboko i nieprzyjemnie zamilkł. Po chwili znów odezwał się cicho, a ja odniosłam wrażenie, że chciał powiedzieć coś innego, ale zmienił zdanie. „Może pani podejść i porozmawiać z synem” – oznajmił.
Read more:
Wskrzeszenia umarłych. Możliwe czy nie?
Monitor pracy serca Johna – i samo serce – ożyły
Dziwne – pomyślałam. To zdanie wprawiło mnie w zakłopotanie. Spodziewałam się, że doktor udzieli mi jakichś informacji, przekaże wieści na temat rozwoju sytuacji, powie o podjętych działaniach, które miały pomóc Johnowi. Wytarłam oczy i z wahaniem pokiwałam głową. A potem wstałam. Krok do przodu. Z trudem przełknęłam ślinę. Kolejny krok. Keith i Alex cały czas koncentrowali się na swojej pracy – pompowali, uciskali, odliczali. Kolejny krok i znalazłam się u stóp łóżka, na którym leżał John.
Prawie nie widziałam jego twarzy; przesłaniała ją maseczka resuscytatora i plątanina rurek. Koc i Bair Hugger zakrywały resztę ciała, a spod nich wychodziły rurki i przewody, które biegły ku kilku różnym urządzeniom. Położyłam ręce na stopach Johna. Były zimne jak lód. W tym momencie wiedziałam, że muszę z desperacją zwrócić się ku mojemu Panu. Muszę złapać się Go i trzymać bardzo mocno. […] „Wierzę, że Bóg jest tym, za kogo się podaje, i wierzę, że potrafi uczynić wszystko, co deklaruje”. Wiedziałam, że Duch Święty wskrzesił Jezusa Chrystusa z martwych i że ta moc jest dostępna również dla nas, dzieci Bożych.
Nagle wszystko wokół mnie zniknęło; byłam tylko ja, Jon i Bóg. Głosem, który wydawał mi się cichutki, a tak naprawdę wybrzmiał głośno w sali, na korytarzu i na całym oddziale ratunkowym, oświadczyłam:
Wierzę w Boga, który potrafi czynić cuda! Duchu Święty, przyjdź i tchnij życie w mojego syna!
Westchnęłam z jękiem i zamknęłam oczy. I w tej sekundzie usłyszałam dźwięk cudu. Bip… bip… bip… Monitor pracy serca Johna – i samo serce – ożyły.
*Fragment książki „Niemożliwe” (wyd. eSPe), nad którą patronat medialny objął serwis Aleteia.pl
**Tytuł, lead i śródtytuły pochodzą od redakcji Aleteia.pl