Mimo że czasami wydaje nam się, że czas spędzony w sieci jest wartościowy, to prawda jest taka, że nigdy nie zastąpi kontaktu z człowiekiem czy pobycia ze sobą sam na sam.Zaczynało się dosyć niewinnie. Chodziłam spać z telefonem w ręku, budziłam się przy dźwięku budzika, znów trzymając w dłoni telefon. Mój dzień rozpoczynałam od sprawdzenia maila, później Facebooka, przy okazji nawijał się Instagram, Messenger i takim sposobem pierwsze, najcenniejsze minuty dnia, upływały mi w świecie online. W ciągu dnia wcale nie było lepiej. Oczekiwanie na lot, jazda w komunikacji miejskiej, nudne spotkanie – internet był rozwiązaniem na wszystko i towarzyszył mi niemalże na każdym kroku. W pewnym momencie uświadomiłam sobie, że przekraczam bardzo cienką i niebezpieczną granicę pomiędzy internetową rzeczywistością, a realnym życiem.
Wiedziałam, że muszę coś z tym zrobić, tylko nie miałam pomysłu jak się za to zabrać. W końcu postanowiłam, że zacznę od ograniczenia mediów społecznościowych, jednak poległam szybciej niż mogło mi się wydawać… Wyciągałam telefon w każdej wolnej chwili, czasami z ciekawości, czasami dla zabicia nudy, czasami wmawiając sobie, że muszę coś pilnie sprawdzić. Skoro ta metoda nie poskutkowała, postanowiłam posunąć się do bardziej radykalnych środków. Wyłączyłam telefon i położyłam go najdalej jak się da. To samo zrobiłam z laptopem.
Trudy bycia offline
Nie będę mydlić nikomu oczu i mówić, że było to łatwe. Pierwsze godziny wspominam niezbyt przyjemnie. Czułam, że czegoś mi brakuje, i jakkolwiek głupio to nie zabrzmi, miałam wrażenie, że ktoś zabrał cząstkę mnie. Chciałam sprawdzić, co nowego słychać u moich znajomych, czy ktoś do mnie napisał, jak mają się statystyki bloga, ile polubień zebrało moje ostatnie zdjęcie na Instagramie, czy na mojej skrzynce nie wylądował przypadkiem żaden ważny mail, na którego powinnam odpowiedzieć już, teraz .
Prawdziwy przełom w moim życiu offline nastąpił na Palawanie na Filipinach. Po wylądowaniu okazało się, że niektóre miejscowości nie mają nawet dostępu do ciepłej wody, dostawy prądu odbywają się tylko w określonych godzinach, a kiedy zapytałam w hostelu o hasło do wifi, właściciel wybuchł śmiechem i popatrzył na mnie tak, jakbym prosiła o rezerwację lotu na księżyc.
Czytaj także:
Boisz się być offline? Zobacz, co się za tym kryje
Na początku byłam wściekła. Zastanawiałam się, jak to możliwe, że w XXI wieku istnieją jeszcze miejsca, w których ludzie są odcięci od świata. I przede wszystkim, jak mogłam do takiej dziury przylecieć?! Po pierwszej godzinie offline moja złość trochę ustała, a po kilku godzinach przeszła w fazę akceptacji. Skoro nie mogłam z tą sytuacją nic zrobić, musiałam te trzy tygodnie jakoś przeżyć. Wtedy nawet nie podejrzewałam, że odcięcie od ciągłego dostępu do internetu przeprowadzi w moim życiu takie rewolucje. Coś, co początkowo wydawało mi się ograniczeniem, z perspektywy czasu okazało się wartościową lekcją, która pozwoliła mi otworzyć oczy na wiele aspektów życia.
Korzyści płynące z detoksu
Stałam się bardziej otwarta na ludzi
Rozmawiałam niemalże z każdą napotkaną osobą: ze sprzedawczynią owoców, z właścicielem restauracji, z nastolatkiem sprzedającym kokosy oraz ze starszym mężczyzną przesiadującym na ławce przy wejściu na plażę. Słuchałam godzinami zabawnych, czasem bardzo inspirujących historii i chłonęłam każdą minutę tych spotkań, mając świadomość, że takie chwile zapewne prędko się nie powtórzą.
Jako że zostałam odcięta od Google Maps, pytałam o lokalizację radośnie biegające dzieci, które nie tylko chętnie wskazywały mi drogę, ale były bardzo zainteresowane moją obecnością i zasypywały mnie pytaniami o imię, pochodzenie, wiek i plany na najbliższe dni w Port Barton. Takim sposobem dowiedziałam się o kulturze Filipin więcej niż z jakichkolwiek programów telewizyjnych, przewodników czy blogów podróżniczych.
Dostrzegłam piękno otaczającego mnie świata
Przestałam bezmyślnie chodzić z telefonem w ręku i fotografować każdą napotkaną palmę, egzotyczny kwiat czy plażę. Okazało się, że świat wygląda znacznie piękniej bez szklanego ekranu telefonu czy aparatu, a ja wręcz nie mogłam się tym pięknem nacieszyć. Zaczęłam wyłapywać mnóstwo detali, które wcześniej uciekały mojej uwadze. Chociażby kolor wody, który w zależności od pory dnia przybierał najróżniejsze odcienie błękitu i lazuru. Tak wytrenowałam moje oczy i serce, że same poszukiwały momentów szczęścia i dostrzegały je na każdym kroku.
Czytaj także:
Nie możesz usiedzieć na miejscu… Pomedytuj
Miałam więcej czasu
Nagle okazało się, że dzień jest wystarczająco długi, by nadrobić zaległości na blogu, skończyć wszystkie książki, które cierpliwie czekały na swoją kolej, regularnie ćwiczyć oraz mieć czas na modlitwę i medytację. Udało mi się nawet rozpocząć odmawianie nowenny pompejańskiej, do której zbierałam się od kilku tygodni.
Dzięki temu nieco wymuszonemu eksperymentowi uświadomiłam sobie, jak dużo czasu marnotrawiłam przed komputerem. A przecież mogłam go spożytkować na dużo ciekawsze i bardziej rozwijające czynności.
Lepiej się czułam
Już pierwszego dnia zauważyłam, że w końcu przestały łzawić mi oczy. Byłam bardziej zrelaksowana oraz miałam spokojniejszy sen. Nie odczuwałam też dziwnego, wewnętrznego napięcia, które często mi towarzyszy, gdy za dużo czasu spędzam przed komputerem. Generalnie, w ciągu tych dni, cieszyłam się dużo lepszym samopoczuciem i tryskałam pozytywną energią.
Doceniłam internet
Przestałam traktować internet jako wroga lub pożeracz czasu. Dostrzegłam jego pozytywne strony oraz to, jak bardzo ułatwia życie. Na przykład możliwość rezerwowania biletów czy noclegów bez wychodzenia z domu. Doceniłam go jako źródło przydatnych informacji, możliwość słuchania ulubionej muzyki czy rozmowę z rodziną i przyjaciółmi, gdy jesteśmy na drugim końcu świata.
Czytaj także:
Pierwszy taki eksperyment w Polsce: tydzień bez internetu
Prawdziwe życie tu i teraz, nie w internecie…
Jeszcze jakiś czas temu wydawało mi się, że życie bez internetu musi być strasznie nudne. Myślałam, że jeśli będę offline, ominie mnie mnóstwo ważnych rzeczy. A tymczasem nie stało się absolutnie nic. Świat się nie zawalił, a zaległości w odpisywaniu na maile czy wiadomości mogę nadrobić w każdej chwili.
Teraz, kiedy przemieściłam się już do miejsc, w których internet jest ogólnodostępny, w dalszym ciągu praktykuję ideę dnia offline, co najmniej raz w tygodniu. I polecam ją każdemu. Mimo że czasami wydaje nam się, że czas spędzony w sieci jest wartościowy, to prawda jest taka, że nigdy nie zastąpi kontaktu z człowiekiem czy pobycia ze sobą sam na sam.
W końcu prawdziwe życie toczy się tu i teraz. Nie na Facebooku, Gmailu czy Instagramie.