Nie wiem, czy nie tak dawne przekroczenie czterdziestki, czy po prostu bieg życia sprawia, że w ciągu ostatnich lat jesteśmy świadkami dramatycznych chorób i śmierci znajomych nam ludzi. Na naszych oczach choroba zabiera ich radykalnie po kawałku, a oni sami zostawiają ukochanego męża czy żonę oraz dzieci w wieku naszych dzieci.
Jak zrozumieć cierpienie?
Niedawno zmarł Grzegorz, tata dwójki, w tym malutkiego chłopczyka. Gdy synek miał kilka miesięcy, Grześ doznał nagle całkowitego paraliżu. Diagnoza oznaczała rzadką i niepewną w rokowaniach chorobę: udar rdzeniowy. Po roku leżenia na szpitalnych oddziałach w wielu miejscach w Polsce, Grześ zmarł. Tak jak najpierw nie mogliśmy uwierzyć w dramat jego rodziny, podobnie niewiarygodna była jego śmierć. Jak to zrozumieć?
Chciałabym napisać, że takich incydentów było w ciągu ostatnich lat kilka – ale słowo „incydent” brzmi strasznie fałszywie. Te wydarzenia konfrontują tak chorych, jak ich bliskich, z niewyobrażalnym lękiem i bezradnością oraz poruszają całe społeczności. Chwieją gruntem pod nogami, którym jest tak zwana codzienność, praca, zabawa i plany na przyszłość – bo uświadamiają, że to, co jest dziś, jutro może już być jedynie wspomnieniem „normalnego życia”.
Najpierw jakość relacji
To wszystko jednak nie tylko wzywa do wdzięczności i pięknego życia – czy do starania się najpierw o jakość naszych relacji, zwłaszcza z bliskimi osobami. Gdyby cierpienie innych powodowało w nas jedynie skupienie na własnym podwórku, póki mamy siebie nawzajem, byłaby to mocno okaleczona perspektywa. Cierpienie drugiego to przede wszystkim szansa pokonania drogi ode mnie do drugiego człowieka. Często zamkniętego w sobie, zasklepionego w bólu i lęku. A czasem tak potrzebującego i doświadczonego, że nawet nie wiadomo, od czego zacząć. Gdybym pragnęła dla siebie zdecydowanego rozwoju jakiejś kompetencji, to właśnie odwagi w byciu z człowiekiem, który cierpi. Niezmordowanego wysyłania sygnałów gotowości bycia, wspierania, pomocy.
W rozmowie z zaprzyjaźnionym małżeństwem, w którym żona pracowała jako nefrolog na oddziale szpitalnym, stykając się na co dzień z ludźmi, dla których rokowania liczyły się w miesiącach i dniach, usłyszeliśmy, że aby to wszystko zrozumieć, trzeba odkryć, że świat nie kończy się na tym, co jest tu. Bo jeśliby tak było, życie i zdrowie byłyby jedyną i najcenniejszą rzeczą, jaka zostaje nam odebrana. Zszokowało mnie to. Bez perspektywy dalszego wyzwolonego i pełnego życia w więziach z innymi w Niebie – to wszystko nie ma sensu.
Czytaj także:
Dlaczego Bóg nie zlikwidował cierpienia, a Syna oddał na krzyż?
Życie w zawieszeniu
Niedawno w dosyć nagłych okolicznościach rozchorowałam się. Coś, co wyglądało na grypę, okazało się uszkodzeniem jednego z narządów wewnętrznych. W ciągu kolejnych tygodni wypełnionych wizytami u lekarza, w laboratoriach i na specjalistycznych badaniach, docierało do mnie, że to nie katar. Hipotezy do tej pory leżą w rozrzucie od umiarkowanych do zupełnie nieoptymistycznych – i pierwszą rzeczą, jakiej musiałam się nauczyć, to życie w zawieszeniu i oczekiwaniu diagnozy.
Pamiętam jednak moment, w którym wychodziłam z gabinetu z pierwszym pękiem skierowań w celu wykluczenia bądź potwierdzenia różnych chorób. Przydarzyła mi się tam sytuacja, która dotknęła mnie bardzo osobiście. Była jak położenie mi na ramieniu ręki. Jakiś impuls nie całkiem racjonalny sprawił, że w tym bardzo publicznym miejscu poczułam obecność Jezusa obok siebie, gdy uginały się pode mną nogi i w głowie galopowały myśli.
Pomyślałam, że może nie wszystko wiemy o ludziach, którzy cierpią. Słuchając po ludzku o ich szpitalnych ścieżkach, które dzielą ich od zdrowia albo przejścia na tamtą stronę, możemy nie mieć pojęcia o tej Obecności, która jest przy nich i krok po kroku przeprowadza przez trud.
Nigdy nie rozumiałam mówienia drugiemu człowiekowi, że ma dźwigać swój krzyż. Przemawia do mnie za to mocno, że nigdy nie jest z krzyżem sam. Każdy z nas może być dla drugiego kimś, kto rozrywa samotność cierpienia. W Wielkim Tygodniu, gdy świat ludzki i nadprzyrodzony spotyka się w dramacie zbawienia, mam też w sercu myśl, że On przeszedł tę ścieżkę po to, by nas potem w cierpieniu nosić w swoich kochających ramionach.
Czytaj także:
Śmierć dziecka – czy to może mieć jakiś sens?
Czytaj także:
Choroba synka to najgorsze i najpiękniejsze, co mnie w życiu spotkało