Urodził się 14 listopada 1910 r. w miejscowości Sytki w parafii Drohiczyn. Był szczupły, niskiego wzrostu i nosił okulary. Poza tym łagodny i bardzo wrażliwy.
O tej wrażliwości świadczy np. fakt, że gdy za pierwszym razem nie przyjęto go do seminarium duchownego w Pińsku, popłakał się w kościele. Zobaczył to miejscowy proboszcz, pocieszył go i skierował do seminarium w Wilnie.
18 czerwca 1939 r. abp Romuald Jałbrzykowski udzielił mu święceń kapłańskich. Pierwszą parafią Władysława miała być Ikaźń (obecnie na Białorusi). 12 tygodni po jego święceniach wkroczyli tam Sowieci. Proboszcz – zagrożony aresztowaniem – wyjechał. Młody wikary został na swej pierwszej parafii sam.
Przetrwał okupację komunistyczną, choć wielu z jego wiernych zginęło lub zostało wywiezionych na wschód. Tak samo zresztą, jak prawie cała rodzina księdza Maćkowiaka.
Gdy nadeszli Niemcy, na chwilę ustały represje. A nasz bohater został proboszczem. Abp Jałbrzykowski przysłał mu nawet wikarego – ks. Stanisława Pyrtka – wysokiego górala spod Nowego Targu, który w seminarium nieraz dawał się we znaki niskiemu Władkowi. Teraz jednak, młodzi kapłani zgodnie ze sobą współpracowali.
Zwłaszcza przy parafialnej katechezie dzieci, która była wtedy zabroniona. O nielegalnych działaniach księży Niemcom doniósł weterynarz, uczyniony przez nich starostą brasławskim. Postanowiono ks. Maćkowiaka aresztować.
O niebezpieczeństwie uprzedził go Jan Pietkun – członek AK, przechowujący przez 2 lata rodzinę żydowską. Gdy proboszcz z Ikaźni dowiedział się o tym, co mu grozi, stanęły przed nim 3 ewentualności: uciec, ukryć się, zostać.
Nie będąc pewnym, co wybrać, poradził się abp. Jałbrzykowskiego. Ten zostawił wybór jego kapłańskiemu sumieniu. Kierując się nim, ks. Maćkowiak postanowił czekać na aresztowanie, które stało się faktem 3 grudnia 1941 r.
Zawieziono go do więzienia w pobliskim Brasławiu. Już następnego dnia delegacja parafian przyszła do Niemców z petycją o uwolnienie swego proboszcza, podpisaną przez wielu miejscowych.
Delegację też zamknięto, a dwóch z jej członków – Justyn Rydziko i Antoni Jarocki – miało się stać później świadkami męczeństwa ks. Maćkowiaka. Oni właśnie widzieli, jak okrutnie go bito i torturowano. Słyszeli też, jak wtedy szeptał: „pro Christo”, czyli „dla Chrystusa”.
W Wigilię wszystkich więźniów z Ikaźni przewieziono do więzienia w Berezweczu leżącego na terenie parafii Głębokie. Znalazł się wśród nich ks. Pyrtek, aresztowany też 4 grudnia i maltretowany wraz ze swoim proboszczem. Oczywiście w Berezweczu nie dano im spokoju.
Na początku 1942 r. było z nimi tak źle, że Niemcy zgodzili się spełnić prośbę miejscowego proboszcza, Antoniego Zienkiewicza i wysłali ich do szpitala.
Tam pojawiła się szansa ucieczki. Pomoc w niej oferował sam dyrektor placówki dr Zasztowt. Ks. Maćkowiak i towarzysze (doszedł jeszcze ks. Mieczysław Bohatkiewicz) nie przyjęli propozycji. Nie chcieli narażać na represje dr. Zasztowta, jego rodziny i pracowników szpitala.
Kapłanów odwiedzał ks. Piotr Bartoszewicz, który pomagał w tutejszej parafii. Widział strach aresztowanych księży, ale wspominając tamte czasy stwierdził też: „Jako ich spowiednik obserwowałem z bliska przemianę duchową, jakiej dokonywał w nich Duch Święty”.
2 marca 1942 r. nasz bohater i jego koledzy poprosili o ostatnią spowiedź. Widać, spodziewali się bliskiego końca. I rzeczywiście: jeszcze tego samego dnia Pyrtka i Bohatkiewicza zabrano ze szpitala do „celi śmierci”. Nazajutrz to samo spotkało ks. Maćkowiaka, który zdążył jeszcze odbyć następną spowiedź.
4 marca zabrano wszystkich 3 księży na egzekucję, a uwięzieni parafianie z Ikaźni zaczęli płakać. Reagując, ich proboszcz powiedział: „Nie płaczcie. Nasza śmierć będzie dla was uwolnieniem. Będziecie wolni wszyscy”. I tak się stało. A gdy ks. Maćkowiaka rozstrzeliwano, zdążył jeszcze wznieść okrzyk: „Niech żyje Chrystus Król”.
Zwłoki naszego bohatera i pozostałych zabitych trafiły do głębokiego dołu wykopanego w miejscu egzekucji. Nigdy ich nie odnaleziono. Prawdopodobnie leżą pod strzelnicą strażników współczesnego berezweckiego więzienia.