separateurCreated with Sketch.

Zbigniew Zamachowski: Mam szczęście do reżyserów [wywiad]

ZBIGNIEW ZAMACHOWSKI
whatsappfacebooktwitter-xemailnative
whatsappfacebooktwitter-xemailnative

Nie pamiętam, abym kiedykolwiek spóźnił się na plan zdjęciowy. Do Kieślowskiego nie wypadało się spóźnić, nie umieć tekstu czy w ogóle być nieprzygotowanym – opowiada Zbigniew Zamachowski. 13 marca mija 22. rocznica śmierci Krzysztofa Kieślowskiego. Wartość jego dzieł doceniono nawet w Watykanie, umieszczając „Dekalog” na liście 45 tytułów, które propagują wartości religijne, moralne lub artystyczne. O pracy na planie u wybitnego reżysera opowiada Zbigniew Zamachowski.

 

Jolanta Tokarczyk: W jakich okolicznościach trafił Pan na plan filmowy do Krzysztofa Kieślowskiego?

Zbigniew Zamachowski: Po raz pierwszy spotkaliśmy się na planie „Dekalogu”, ale dopiero po kilku latach dowiedziałem się, zresztą od Kieślowskiego, jakie były kulisy tamtego spotkania. Sam tego nie pamiętałem.

Tuż po ukończeniu Szkoły Filmowej w Łodzi, w 1985 r. trafiłem do Teatru Studio, ale jeszcze będąc na studiach dostałem propozycję współpracy od Jerzego Grzegorzewskiego oraz od Tomka Szatkowskiego, wówczas studenta, kończącego Wydział Reżyserii Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach. Miałem zagrać jedną z głównych ról w filmie dyplomowym Tomka, przeznaczonym do emisji w telewizji. Łączenie kilku aktywności zawodowych nie było łatwe i musiałem kilkukrotnie prosić mojego dyrektora w teatrze, aby zwolnił mnie na czas realizacji filmu. W końcu wyraził zgodę. Jeździłem więc zimą na zdjęcia do Wrocławia, a później dowiedziałem się, że opiekunem roku Tomka był Krzysztof Kieślowski. Do jednej z niewielkich ról w tamtym filmie zaangażowano też Jerzego Stuhra. Po latach Kieślowski opowiedział mi, że kiedy oglądali z Tomkiem materiały z planu, zauważyli moje fizyczne podobieństwo do pana Jerzego, zwłaszcza w ujęciach, kiedy graliśmy razem. Wtedy pojawił pomysł, że w kolejnym filmie moglibyśmy zagrać wspólnie. Kiedy później z Krzysztofem Piesiewiczem przystąpili do pisania scenariuszy kolejnych odcinków „Dekalogu” doszli do wniosku, że pewnie nie będzie lepszej opcji jak filmowi bracia – Stuhr-Zamachowski [aktorzy zagrali braci w X części Dekalogu „Ani żadnej rzeczy, która jego jest”]. To było dla mnie niesamowite doświadczenie! Miałem już wtedy kilka filmów na koncie i mógłbym długo o tym rozmawiać. Udział w „Dekalogu” był dla mnie bardzo ważny.

Mam szczęście do reżyserów. Nasz film realizowaliśmy w czasie, kiedy do kin wchodził „Krótki film o zabijaniu”. Poszedłem wtedy obejrzeć go do warszawskiego Kina Atlantic i – pamiętam to doskonale – wyszedłem innym człowiekiem. Dopiero wtedy zrozumiałem, w czym biorę udział, jaka to ranga artystyczna, o czym i w jaki sposób mówimy. Zrozumiałem, że to nie jest kolejna „zwykła” produkcja, ale film, który w mojej filmografii odegra szczególną rolę. I tak zresztą się stało.

Naturalną konsekwencją udziału w „Dekalogu” była propozycja zagrania w „Białym”, środkowej części trylogii „Trzy Kolory”. Piesiewicz i Kieślowski pisali już wtedy scenariusze z myślą o konkretnych aktorach, co było dla mnie szalenie ważne i bardzo nobilitujące. To była fantastyczna rola. Mimo że nakręciliśmy tylko, a dla mnie aż dwa filmy, wszystkie późniejsze produkcje, które realizowałem za granicą, były pokłosiem udziału w filmach Kieślowskiego. Do dziś zagraniczni widzowie kojarzą mnie przede wszystkim z „Dekalogu” i „Trzech kolorów”.



Czytaj także:
Czasy się zmieniają, dylematy moralne nie. Powrót do „Dekalogu” Krzysztofa Kieślowskiego

 

Jak wyglądała warsztatowo współpraca z Kieślowskim? W jaki sposób osiągał cel, na którym mu zależało, jak instruował aktorów, czy dawał dużą dowolność w pracy?

Był bardzo precyzyjnym reżyserem, a i prywatnie, sądzę, że równie dokładnym człowiekiem, niezwykle wymagającym zarówno od siebie jak i od innych. Doskonale to wyczuwaliśmy. Nie pamiętam, abym kiedykolwiek spóźnił się na plan zdjęciowy. Do Kieślowskiego nie wypadało się spóźnić, nie umieć tekstu, czy w ogóle być nieprzygotowanym. Nie wypadało robić albo nie robić pewnych rzeczy.

Praca w okresie przygotowawczym była raczej nieskomplikowana. Ani w przypadku „Dekalogu”, ani „Białego” nie pamiętam, abyśmy przeprowadzali głębokie analizy czy próby tekstu. Krzysztof doskonale wiedział czego chce, ale też wiedział, że ja dobrze rozczytam tę partyturę, jaką był scenariusz.

Długie próby były niemożliwe również z powodów technicznych, gdyż „Dekalog” kręcony był ciągle „z marszu”. Krzysztof tak oddał się temu filmowi, że praca zajęła mu rok życia, albo i dłużej. Podobnie było w przypadku „Białego”. Zaczęliśmy kręcić ten film w Paryżu „na zakładkę” z „Niebieskim”. W Pałacu Sprawiedliwości kończyły się zdjęcia z Juliette Binoche, a my już pracowaliśmy na drugim planie.

Był bardzo pracowity. Kiedy kończyły się zdjęcia do „Białego” my zmęczeni wracaliśmy do hotelu, a on wieczorami jechał do montażowni i tam dalej pracował. Tak samo było przy wszystkich trzech częściach tryptyku „Trzy kolory”. To niesamowite tempo.

Krzysztof był bardzo precyzyjny i w kilku zdaniach potrafił wyjaśnić, o co mu chodzi. A poza wszystkim, jeśli scenariusz jest napisany jak dobra partytura, a my potrafiliśmy rozczytać te nuty, to nie trzeba zbyt dużo mówić. Sam również nie jestem zwolennikiem długich, analitycznych prób. Trochę mnie to irytuje i wolę konkretne działania, bo nasza praca i tak jest dość niekonkretna.

Na planie nie było mowy o żadnej improwizacji, można było rozmawiać jedynie o kosmetycznej zmianie dialogu, ale jeśli ona już nastąpiła, trzymaliśmy się później precyzyjnie tego, co ustaliliśmy. Dotyczyło to zarówno wypowiadanych przez aktorów kwestii jak i utrzymania przyjętego rytmu sceny.

Podczas realizacji filmu „Trzy kolory. Biały” przyleciałem do Paryża, kiedy praca była już w toku. Spotkaliśmy się z Krzysztofem dopiero w Pałacu Sprawiedliwości. Poprosił mnie na bok i powiedział, abym grając, pamiętał o charakterze filmów Chaplina. Nie chodziło oczywiście o kopiowanie, ale o zwrócenie uwagi na to, że kręcimy film, który ma wywoływać u widza nie tylko poważne refleksje, ale i uśmiech. Jak to w życiu – zdarzają się rzeczy smutne, radosne i komiczne. Pamiętam, że byłem zdumiony tą uwagą. Zresztą film zaczyna się od kroków, które nie są dokładnie takimi krokami jak z filmów Chaplina, ale nasuwają pewne skojarzenia. Dziś myślę, że uwaga, jaką wtedy otrzymałem, była bardzo cenna.

Krzysztof miał zwyczaj nieinformowania współpracowników o niektórych rzeczach, licząc na ich intuicję. Przytoczę anegdotę: pewnego dnia kręciliśmy błahą scenkę, a bohater, którego grałem, miał za zadanie wyciągnąć pieniądze z bankomatu. Bankomat jednak połknął kartę i nie wydał mu oczekiwanej kwoty. Oczywiście, aby dostać pieniądze trzeba wystukać pin. Pamiętam, że były to jakieś cztery cyfry, ale nie przyłożyłem zbytniej uwagi do tego, jakie. Kiedy nakręciliśmy zbliżenie na moją dłoń, Krzysztof przerwał zdjęcia i poprosił mnie na bok. Zachodziłem w głowę, co złego zrobiłem, czy źle ułożyłem palce, ale przecież było to niemożliwe. On zaś mnie spytał, czy wybrałem dokładnie te cyfry, które były zapisane w scenariuszu? No nie, wydawało mi się, że nie miały one większego znaczenia, dlatego nie nauczyłem się ich na pamięć. Dla Krzysztofa zaś, jak się okazało, były bardzo ważne, ponieważ były to cyfry pin-kodu do jego karty kredytowej. Musiałem więc nauczyć się pinu Kieślowskiego (śmiech). Jego niezwykłe poczucie humoru, strasznie cierpkie, sprawiało, że albo ktoś to lubił, albo wręcz przeciwnie.



Czytaj także:
Poczciwy „brat–łata” – wspomnienie o Zbyszku Cybulskim

 

Czy po montażu przeżywał Pan zaskoczenia, rozczarowania? Czy Kieślowski w ogóle dużo ciął?

W przypadku „Białego” ingerencja nożyc montażowych była znaczna. Dotyczyło to nie tyle mojej postaci, co wątków pobocznych. Dużą rolę grała Grażyna Szapołowska, jej męża grał Piotr Machalica. Sekwencja zdrady małżeńskiej, której obserwatorem jest główny bohater i cały ten wątek, zupełnie wypadły. Machalica pojawił się w scenie przy kantorze tylko w jednym ujęciu, i to w dalekim planie, a jego udział w filmie trwał może 4 sekundy. Krzysztof był jednak niezwykle lojalny wobec swoich współpracowników i przyjaciół, i zarówno Szapołowska jak i Machalica otrzymali od niego listy z wyjaśnieniami, dlaczego tak się stało. A mógł przecież „tylko” zadzwonić. Teraz nikt już nie przywiązuje uwagi do takich form grzeczności. Mnie samemu nieraz zdarzało się, że mimo precyzyjnego omówienia pracy przy jakiejś produkcji, przez trzy miesiące nikt nie dzwonił, a później przypadkiem dowiadywałem się, że w roli, którą mi proponowano wystąpił już inny aktor. Zwyczaj informowania współpracowników o ważnych decyzjach dziś nieco podupadł, ale Krzysztof był w tym przypadku gentelmanem.

Przewinął się wątek zawodowych konsekwencji spotkań z Kieślowskim, a jaką życiową lekcję wyciągnął Pan z tych spotkań?

Pracowaliśmy zaledwie dwukrotnie, nie mogę więc powiedzieć, że zdążyliśmy się zaprzyjaźnić. Na płaszczyźnie prywatnej spotykaliśmy się rzadko, ale odnoszę wrażenie, że zawodowo dobrze się porozumiewaliśmy. Co Krzysztof dał mi życiowo? Chyba większą uważność na bycie obowiązkowym, bardziej szanującym czas. Kiedy czytam o nim teraz, prywatnie czy analizuję jego wypowiedzi, oglądam zdjęcia, odnoszę wrażenie, że wystarczy przestawić nasz radar na fale nadawania Krzysztofa, a w życiu trochę może się zmienić na lepsze.



Czytaj także:
Kwaśny dla Aletei: Aktor to człowiek do wynajęcia

Newsletter

Aleteia codziennie w Twojej skrzynce e-mail.

Top 10
See More
Newsletter

Aleteia codziennie w Twojej skrzynce e-mail.