– Kiedyś prymas Wyszyński spacerował z Karolem Wojtyłą, a ja jechałam akurat rowerem. A że jeździłam słabo i byłam w spódnicy, przewróciłam się. Podbiegli, podnieśli mnie i zapytali, czy nic mi się nie stało. Odpowiedziałam: „Kolano to nic. Poszło oczko w rajstopach”. Następnego dnia Ksiądz Prymas wręczył mi kopertę, mówiąc: „Proszę, będziesz miała na nowe rajstopy”.
Katarzyna Szkarpetowska: Pani Marto, jak to było z pani powołaniem?
Marta Wójcik*: Od wczesnych lat związana byłam z ruchem Rodzina Rodzin, zainicjowanym przez Marię Okońską. Marysia była również założycielką instytutu życia konsekrowanego, do którego należała już moja starsza siostra. W 1964 roku wyruszyłam, w intencjach Kościoła, z pielgrzymką na Jasną Górę i, będąc „w drodze”, zdecydowałam się na oddanie Bogu życia w Instytucie.
Czytaj także:
Co kard. Wyszyński mówił o kobietach? Ożywcze i inspirujące
Dlaczego właśnie Instytut Prymasa Wyszyńskiego**?
Wtedy był to jeszcze Instytut Świecki Pomocnic Maryi Jasnogórskiej Matki Kościoła. Wcześniej myślałam o zakonie. Pamiętam, jak moja siostra powiedziała: „Marta, ty nadajesz się do Instytutu bardziej ode mnie”, ale ja się broniłam. Nie chciałam iść tą samą drogą, którą poszła ona. Chciałam mieć swoją drogę (śmiech).
W czasach, kiedy pani rozeznawała powołanie, świeckie instytuty były raczej nieznaną formą życia konsekrowanego. To była prekursorska sprawa.
Zdecydowanie. Moja mama na wieść, że siostra obiera drogę służby Bogu w Instytucie, bardzo się buntowała. Mówiła: „Zakon rozumiem, ale to? Takie nie wiadomo co?”. Siostra z wielkimi trudnościami „wychodziła” z domu.
Pani było już łatwiej?
Też trudno. Gdy powiedziałam mamie o powołaniu, nazwała mnie egoistką. Nie była zadowolona. Miała nadzieję, że założę rodzinę. Bardzo to przeżywałam. Pamiętam, jak jej powiedziałam: „Mamo, to ty uczyłaś mnie miłości Boga i służby ludziom, a teraz mówisz mi, że to, co robię, to egoizm?”.
Płakałyśmy przez kilka dni, każda w swoim kącie. Przeczytałam wtedy u św. Teresy od Jezusa, że miłość do matki nie może być większa od miłości do Pana Boga. I zgłosiłam się do Instytutu.
Jak wspomina pani czas spędzony przy Matce Bożej na Jasnej Górze?
To był niezwykły czas – modlitwy i pracy na chwałę Bożą. Nocne czuwania, przyjmowanie pielgrzymów, wychodzenie do ludzi ze Słowem. Po roku pobytu na Jasnej Górze przygotowywałam się do egzaminów, miałam rozpocząć studia z psychologii. Odbywał się właśnie Szlak Milenijny, ksiądz prymas Wyszyński jeździł z biskupami po całej Polsce.
Któregoś razu, pamiętam, przyjechała Marysia Okońska z wiadomością, że potrzebny jest ktoś, kto będzie nagrywał kazania Ojca (tak w Instytucie mówiłyśmy o ks. prymasie, tak też się do niego zwracałyśmy). Było nas wtedy cztery. Pomyślałam: „Boże, żeby tylko Marysia nie zaproponowała, abym to ja jeździła za Ojcem”. Przeczuwałam, że wskaże na mnie i tak się stało. Byłam bardzo niezadowolona, ale wtedy też przyszło światło z góry, że ja raz w życiu muszę zawiesić własne plany, zaufać Bogu. Poczułam się jak pies rzucony na wodę.
Lekcja ufności?
Tak. Proszę sobie wyobrazić, że raz jeden tylko pojechałam z tym mikrofonem za ks. prymasem. Później tak się jakoś ułożyło, nie było już takiej potrzeby. Dla mnie to była odpowiedź.
Czytaj także:
Bo „Matka nie opuszcza”! Fatimska Pani „aresztowana” na Okęciu i mistrzowska zagrywka kard. Wyszyńskiego
A psychologiem i tak pani została.
Tak. Po drugim roku pobytu na Jasnej Górze przystąpiłam do egzaminów i dostałam się na Katolicki Uniwersytet Lubelski. Po studiach wróciłam na Jasną Górę i na prośbę ks. Prymasa utworzyłam poradnię psychologiczno-religijną dla młodzieży, w której pracowałam osiem lat. Potem przejęła ją po mnie koleżanka, a ja, ponieważ Ojciec prosił, założyłam drugą poradnię – rodzinną.
Czym była dla pani ta praca?
Traktowałam poradnię jako miejsce spotkań z Matką Bożą. Wierzę, że to Ona przyprowadzała do mnie te wszystkie osoby, które potrzebowały pomocy. Ks. Prymas nauczył mnie, że ludzi należy kochać i że kocha się za nic, bezinteresownie.
Kiedyś przysłał mi pieniądze – z prośbą, abym kupiła jedzenie dla młodzieży hipisowskiej, która biwakowała na polach paulińskich. Prosił, aby się nimi zaopiekować. Rok wcześniej milicja rozbiła obozowisko, spałowała ich. Jasna Góra otworzyła wtedy bramy i ich przygarnęła. Nie do końca wiedziałam, jak się nimi zająć. Sporo z tych osób było pod wpływem narkotyków i innych używek. Podarowałam im chleb i dżemy. Jedzenie przyjęli, ale rozmawiać nie chcieli.
Byłam zbulwersowana ich zachowaniem. Postanowiłam „pouczyć” Ojca, że zajmowanie się nimi to strata czasu. Wygłosiłam przemówienie, że lepiej poświęcić czas „porządnej” młodzieży – rozmodlonej, prawdziwie pielgrzymującej, a nie tej, która zachowuje się w „taki” sposób. Ojciec wysłuchał uważnie moich zażaleń, a następnie przytulił mnie, ucałował w głowę i powiedział: „Nie chciej, żeby oni nawrócili się za chleb. I nie idź do nich z gotowym programem. Ty ich po prostu kochaj. Oni tutaj szukają Matki”.
Czy w pani szafie zachowały się jakieś listy, kartki od Prymasa?
Tak. Ojciec był bardzo wierny w korespondencji. Kiedy odbywało się konklawe z wyborem Jana Pawła II, przysłał mi na przykład kartkę, na odwrocie której napisał, że dziękuje mi za moją pracę. Nie odpisałam, bo nie miałam odwagi i jakiś czas później Ksiądz Prymas zwrócił mi uwagę, że nie pozostawia się korespondencji bez odpowiedzi.
Poczuła się pani lekko zawstydzona?
Nie tylko wtedy. Kiedyś, podczas rekolekcji, podawałam do stołu i niechcący się potknęłam. Najpierw poleciał dywan, potem kurczak, następnie taca, a na samym końcu poleciało słowo „cholera”. Ksiądz Prymas z ojcowską miłością powiedział potem: „Marta, ja ciebie proszę, nie używaj tego słowa. Ono jest takie brzydkie”.
Podobnych zabawnych sytuacji było więcej. Ojciec jeździł z nami na wakacje. Kiedyś, a było to w Bachledówce, spacerował z Karolem Wojtyłą, a ja jechałam akurat rowerem. A że jeździłam słabo i byłam w spódnicy, przewróciłam się. Ojciec z kard. Wojtyłą podbiegli, podnieśli mnie i zapytali, czy nic mi się nie stało. Odpowiedziałam: „Kolano to nic. Poszło oczko w rajstopach”. Następnego dnia Ksiądz Prymas wręczył mi kopertę, mówiąc: „Proszę, będziesz miała na nowe rajstopy”.
Spotkania z Księdzem Prymasem zalicza pani do najważniejszych w życiu?
Tak, takich spotkań się nie zapomina. Ojciec był bardzo pogodnym człowiekiem. Nigdy nie widziałam go jako cierpiętnika, dlatego gdy usłyszałam z jego ust słowa: „Moje życie było życiem Wielkiego Piątku”, byłam zaskoczona. Dopiero po jakimś czasie zrozumiałam, że to było zjednoczenie z Chrystusem nie w sensie dźwigania krzyża, ale z racji kapłaństwa, bo nie ma kapłaństwa, powołania bez krzyża.
Proszę sobie wyobrazić, że w inwigilowanie Prymasa i jego środowiska zaangażowanych było aż cztery tysiące osób. Instytut ma swój dom m.in. w Krynicy. Dane każdego, kto w tym czasie przyjeżdżał do tego domu, a przecież ludzie przyjeżdżali także na wczasy, na wypoczynek, znajdują się w IPN-ie. Nie wspomnę już, że każda z członkiń Instytutu miała założoną teczkę osobową. Kiedy pytałyśmy Ojca, jak sobie z tym radzi, odpowiadał: „Musimy żyć święcie”.
Nigdy nie widziałam w nim lęku. To był wolny człowiek, któremu zależało na tym, żeby ludzie byli wolni. Żeby nie byli splątani niewolą myślenia, w wolności podejmowali decyzje.
Czytaj także:
Jp2online.pl – nowy portal o papieżu
* Marta Wójcik – członkini Instytutu Prymasa Wyszyńskiego. Założycielka poradni psychologiczno-religijnej oraz poradni rodzinnej na Jasnej Górze.
** Instytut Prymasa Wyszyńskiego – tę wspólnotę życia konsekrowanego w świecie tworzą kobiety, które oddają swoje życie Chrystusowi na drodze rad ewangelicznych. Na wzór Maryi i z Jej pomocą pragną służyć swoim życiem Kościołowi i drugiemu człowiekowi. Szczególnym programem ich życia jest Osiem Błogosławieństw. Założycielką Instytutu jest Maria Okońska, a współzałożycielem i duchowym ojcem Stefan Wyszyński, późniejszy Prymas Polski.