Pokora ma cztery stopnie. Pierwszy: gardzić światem. Drugi: nikim nie gardzić. Trzeci: gardzić sobą. Czwarty: nie dbać o to, że inni nami gardzą – św. Bonawentura.Święty Bonawentura to jeden z najwybitniejszych franciszkanów w historii. Bez przesady można powiedzieć, że uratował ten zakon, który od samego początku padał ofiarą swojego sukcesu. Prosta, oparta na czystej Ewangelii, porywająca myśl (a przede wszystkim przykład) świętego Franciszka tak dokładnie trafiła w XIII wieku w serca wierzących – zmęczonych coraz bardziej przypominającym korporację Kościołem – że do franciszkanów lgnęły setki i tysiące przeróżnych ludzi, idei, pomysłów, wrażliwości.
Po śmierci nieprzepadającego za pisaniem precyzyjnych kodeksów i regulacji założyciela zrobił się z tego naprawdę niekiepski bałagan. Jak pisał Felice Accrocca:
Święty Bonawentura, człowiek o wyjątkowej delikatności, wydobył zakon z kłótni, schizm i skandali. Uporządkował najważniejsze sprawy, a resztę pozostawił dobroczynnemu działaniu czasu; gorszące spory przycichły, a zakon mógł dalej się rozwijać. Ze względu na te zasługi nazwano Bonawenturę drugim założycielem zakonu.
Read more:
Św. Thomas More: Żył z pasją, umierał pewien, że to nie koniec
Bonawentura, czyli: szczęśliwa przyszłość
Legendy mówią, że swoje imię Bonawentura zawdzięczał właśnie Franciszkowi (urodził się – źródła się różnią – 5 albo 9 lat przed śmiercią tego wielkiego świętego, w 1217 lub 1221 r.). Według nich matka małego Jana (Giovanniego, bo tak brzmiało chrzcielne imię naszego bohatera; Franciszek zresztą też na chrzcie był Janem) przyniosła go z płaczem do umierającego Franciszka, a ten pomodliwszy się nad chłopcem, miał wykrzyknąć: „O, buona ventura!” (czyli: „Szczęśliwa przyszłość!”).
Według innych źródeł uzdrowienie Jana miało dokonać się zaraz po kanonizacji Franciszka (czyli gdy mały pacjent miał lat 8 lub 11). Tak czy siak młodzieniec, od dziecka odznaczający się nieprzeciętną inteligencją, poszedł do szkół. W Paryżu wstąpił do franciszkanów, został tam profesorem, później wybrano go generałem zakonu, wreszcie został kardynałem (po drodze odmawiając biskupstwa Yorku), a zmarł mając lat 53 (lub 57) w czasie obrad II Soboru w Lyonie.
Na jednej fali ze św. Franciszkiem
Bonawentura to jeden z największych filozofów chrześcijaństwa, jeden z doktorów Kościoła, obiekt badań habilitacyjnych Josepha Ratzingera (Benedykta XVI). Obok świętego Tomasza z Akwinu (który zresztą zmarł w drodze na ów Sobór, na którym życie zakończył Bonawentura) po dziś dzień jeden z podstawowych punktów odniesienia dla wszystkich chcących zgłębiać Boga rozumem.
Benedykt XVI w jednej ze swoich katechez poświęconych Bonawenturze zwrócił uwagę na zrozumiałą nawet dla kompletnego laika różnicę między myślami obu panów (których posągi stoją zresztą dziś vis à vis siebie na placu Świętego Piotra, „rozpoczynając” rząd postaci w Kolumnadzie Berniniego): dla świętego Tomasza szczęście to prawda (zobaczyć Boga, wtedy wszystko z automatu „wskoczy” na swoje miejsce, wypełni nas, stanie się jasne), dla Bonawentury szczęście to zjednoczenie się z owym Bogiem w miłości.
Read more:
Bł. Natalia Tułasiewicz: W miłości rozkwitam tak, jak królowa nocy
Biblioteki pełne są detalicznych opracowań Bonawenturowej filozofii. Kto chce – może bez końca wgłębiać się w misternie plecione przez jego wybitny intelekt tezy. Mnie ujmuje w nim jednak co innego, swoiste ciepłe światło, które bije od tej postaci: ze wspomnień o nim, z jego dokonań, z książek (a już szczególnie z napisanych przezeń dwóch życiorysów świętego Franciszka, z którym rzeczywiście nadawał na tej samej fali).
Miłość: wybór na 100 procent
Franciszek – niedoszły biznesmen lub wojskowy – wiedział, że nie księgowy bilans i nie władza nad innymi prowadzą człowieka do nieba. Bonawentura – wybitny mózgowiec – wie, że chrześcijaństwo to jednak nie wyłącznie przygoda intelektualna, że to „love story”, o którym fizyk, chemik czy biolog mogą próbować opowiadać przy pomocy równań czy wzorów, ale nadal nie będzie w tym tego, co jest istotą miłości: zaufania, oddania, radości z dzielenia życia i przezwyciężenia samotności, bezpieczeństwa, troski, inspiracji.
Miłość (a nie tylko ulotny afekt, fascynacja, chwilowe zauroczenie) ma też to do siebie, że wpisany weń jest wybór. Wybierając coś lub kogoś, nie wybieram czegoś lub kogoś innego. Ryzykuję, odsłaniam się, oddaję komuś nie mniej, nie więcej, tylko siebie.
To kolejna rzecz, która łączy Bonawenturę z Franciszkiem: przekonanie, że w miłości jest tak, że albo dajesz swoje 100 procent, albo (nawet wtedy, gdy dajesz 99,9) nie dajesz nic. Nie można kochać połową serca, ćwiercią siebie.
W takiej relacji z Bogiem nie ryzykujesz też, że zostaniesz wystrychnięty na dudka, odrzucony, ośmieszony – nasza miłość do Boga jest przecież odpowiedzią na miłość, która najpierw została nam przez Boga wyznana.
Read more:
Bł. Jan Beyzym: Obym tylko drugich zbawiając, sam się nie potępił