Małgorzata Smolak opowiada o tym, jak znalazła się w Indiach, ile kosztuje wyleczenie trądu, co zaskoczyło młodych Hindusów w Polsce w czasie ŚDM i dlaczego nie jest już uznawana za wolontariuszkę, ale za mamę.
Ewa Rejman: Nie wolałaby Pani pojechać do Indii na luksusowe wakacje zamiast do pomocy trędowatym?
Małgorzata Smolak: Nie, bo jadąc do Indii czuję, że jadę po prostu do mojego drugiego domu. Dosłownie – czekają tam na mnie nawet moje ubrania czy kosmetyki.
Dlaczego w ogóle postanowiła Pani tam pojechać?
Mniej więcej od czasu liceum miałam w sobie pragnienie wyjazdu na misje. Później poznałam osoby, które pracowały w Indiach, jeszcze wtedy u Matki Teresy z Kalkuty, przeczytałam książkę „Miasto radości” opowiadającą o życiu w indyjskich slumsach, zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Kiedy pojechałam z koleżanką do Indii, zrozumiałam, że właśnie w tym kraju chciałabym zrealizować swoje pragnienie pomocy ludziom. Po powrocie do Polski natknęłam się w internecie na informacje o Społecznym Ośrodku Rehabilitacji Osób Trędowatych Jeevodaya. Zgłosiłam się do Sekretariatu Misyjnego. Najpierw pojechałam do Indii na próbne trzy tygodnie, potem na pół roku. Stałam się po tym czasie częścią rodziny Jeevodaya.
Czym zajmuje się Pani w ośrodku?
Tym, co akurat jest potrzebne. Przygotowywaniem posiłków, sprawami administracyjnymi, prowadzeniem lekcji angielskiego, zawożeniem do lekarza specjalisty. Najważniejsza jest obecność. Jeżeli komuś z „dalekiego kraju” chce się tutaj przyjechać, to znaczy, że ci ludzie są dla nas ważni – i oni to czują i doceniają.
Trąd
Trąd większości ludzi kojarzy się raczej z czasami biblijnymi. Jak obecnie wygląda sytuacja tych osób, czy nadal są „nietykalni”?
Ludzie trędowaci to ludzie „niewidzialni”, społeczeństwo ich nie akceptuje. Wielką potrzebą jest zapewnienie lepszego bytu ich dzieciom. Z powodu choroby swoich rodziców nie mogą pójść do szkoły – grozi im analfabetyzm, żyją na ulicy z tego, co wyżebrają. Nie mogą iść do szkoły, bo ich rodzice jako „niewidzialni” nie zostaną wpuszczeni do urzędu, a że szkoła jest traktowana jako urząd, to nie mogą tam wejść i zapisać swoich dzieci. Kolejną sprawą jest aspekt finansowy – trędowatych nie stać na kupno dziecku mundurka, nie stać ich nawet na zapewnienie mu wyżywienia.
Ośrodek Jeevodaya zapewnia dzieciom dach nad głową i możliwość chodzenia do prowadzonej przez nas szkoły. Placówka jest otwarta również dla mieszkańców okolicznych wiosek, dzięki czemu uczniowie mogą się ze sobą integrować, uczymy naturalnej akceptacji dla ludzi trędowatych.
Czym właściwie jest trąd?
Jest to choroba układu nerwowego, która rozprzestrzenia się drogą kropelkową. Jeżeli jesteśmy zdrowi i mamy naturalną barierę immunologiczną, to ta bakteria nie jest w stanie się u nas rozwinąć. Chcę podkreślić, że trąd jest chorobą w pełni uleczalną, leczenie trwa od sześciu do dwunastu miesięcy. Oczywiście, nie jesteśmy w stanie usunąć zniszczeń, jakie zostały już w ciele wyrządzone.
Ile kosztuje leczenie?
Od 10 do około 100 dolarów. Kluczowe jest, aby zacząć je jak najszybciej. Wielkim problemem okazuje się fakt, że chorzy często są ukrywani i nie zgłaszają się do lekarza. W naszej przychodni opłata, jaką mają złożyć jest minimalna – w przeliczeniu na polskie stawki to 20-50 groszy.
Światowe Dni Młodzieży
W czasie Światowych Dni Młodzieży pomagała Pani zorganizować w Polsce pobyt podopiecznych Jeevodaya.
Inicjatorką tego i odpowiedzialną za całość była śp. Ania Sułkowska, ówczesny kierownik Sekretariatu Misyjnego Jeevodaya, której pierwsza rocznica śmierci była tuż przed Dniem Chorych na Trąd, 24 stycznia, ale też cały sztab ludzi pracował nad tym, żeby mogli tu przyjechać. Zawdzięczamy to wielkim sercom osób, które wpłaciły na ich przyjazd pieniądze. W tym czasie również dr Helena Pyz (która jest w ośrodku jedynym lekarzem) otrzymała nagrodę Totus i przekazała ją w całości na ten cel. Dr Helena zresztą zawsze taka jest – to, co dostaje, od razu przekazuje innym.
Jak odebrali Polskę? Pierogi smakowały?
Najbardziej smakowały pączki. Od tej pory zawsze, jak przyjeżdżam do Jeevodaya, to muszę je przywieźć naszemu Justinowi. Justin zapamiętał zresztą nie tylko pączki. Podczas pobytu w Polsce zachwycił się s. Faustyną i ideą Miłosierdzia Bożego. Bardzo się wzruszył będąc w Łagiewnikach.
Spóźniliśmy się na jedno ze spotkań młodzieży z papieżem, ale dzięki temu widzieliśmy go z bliska, bo staliśmy na drodze, przez którą przejeżdżał. Jeden z chłopaków podszedł później do mnie, pocałował mnie w policzek i powiedział „dziękuję ci”. Spytałam, za co on mi dziękuje. Odpowiedział, że za to, że może tutaj być.
A co ich zdziwiło?
To, że wychodząc na cały dzień muszą brać ze sobą plecak pełen różnych rzeczy do ubrania, bo pogoda tak często się zmienia. U nich jest albo pora deszczowa, albo pora gorąca. Kiedy jechaliśmy samochodem, jeden z chłopców pyta mnie: „Didi (to znaczy „starsza siostra”, tak się do siebie w Indiach zwracamy) – dlaczego Ty się zatrzymujesz na przejściu dla pieszych?”. A za chwilę: „Didi, dlaczego Ty nie trąbisz?”. To dla ludzi z Indii były absolutne nowości.
Szybko się rozkręcili. Wrócili zachwyceni otwartością pozostałych uczestników i gościnnością Polaków.
Kocham moją indyjską rodzinę
Wspomniała Pani na początku, że podopieczni Jeevodaya są dla Pani jak rodzina. Co, jeśli ktoś z członków tej rodziny cierpi, umiera?
Opowiem Pani o bardzo trudnym dla mnie wydarzeniu. Miałam w Indiach przybraną córkę, dziewczynkę przyniesioną do ośrodka przez tatę. Dziewczynka podobno miała trzy lata, ale rozwojowo była na etapie dużo młodszego dziecka, nie chodziła, cierpiała na wadę serca. Bardzo się z nią związałam. Mówiła o mnie „mama” i tak mnie traktowała. Nosiłam ją wszędzie na biodrze, tak jak każda indyjska mama nosi swoje dziecko, opiekowałam się nią, kiedy była chora, starałam się stymulować jej rozwój.
Ta dziewczynka nagle zmarła. Za każdym razem, kiedy jestem w Jeevodaya, odwiedzam jej grób. Dzięki niej nie jestem już wolontariuszką, jestem po prostu jedną z matek i za taką zostałam uznana przez tamtejszą społeczność.
Mogę napisać, że kocha Pani podopiecznych Jeevodaya?
Tak, zdecydowanie ich kocham. Jeżeli ktoś ich rani, mnie to po prostu fizycznie boli.
Nie wolałaby Pani uciec od tego cierpienia innych?
Najtrudniej jest znieść śmierć dziecka. Ale wierzę, że Pan Bóg nie da mi więcej, niż mogę znieść. Naprawdę Mu ufam. Nie jesteśmy w stanie pomóc wszystkim, ale ratuje mnie ta świadomość, że pomagamy przynajmniej niektórym, że dzielimy z nimi życie.
Pyta Pani czasem Pana Boga, dlaczego pozwala na cierpienie?
Nie pytam. Robię swoje. Może Pan Bóg dopuszcza cierpienie, żeby coś się w nas poruszyło, żebyśmy musieli się wobec niego określić. Jeevodaya bardzo mnie zmieniło, choć wiedziałam już wcześniej, kim jestem, nie pojechałam tam, żeby „odnaleźć siebie”. A mimo tego, w jakiś sposób się odnalazłam. Moją motywacją było pomaganie innym, a przy okazji pomogłam też sobie. Zamiast pytać „dlaczego”, wolę pytać „jak”. Jak pomóc?
Więcej o Ośrodku Jeevodaya i sposobach wsparcia można przeczytać TUTAJ.